Środa.
Za oknem -10 stopni C. Lekkie zmęczenie, ale też ekscytacja, bo w końcu
nadszedł TEN dzień. Planowany od 15 miesięcy wyjazd na Reunion, był już na
wyciągnięcie ręki. Pozostawało jedynie udać się na lotnisko (co z panikującym
tatą, który wszystko widzi w czarnych barwach wcale nie jest takie proste),
wsiąść do jednego samolotu, potem do drugiego i… Ale żeby nie było tak
kolorowo, okazało się, że wizzair, którym miałyśmy lecieć razem z Clem z
Katowic do Paryża, ma opóźnienie. Godzina, półtorej… Siedzimy, czekamy.
Ogłoszenie: „ze względu na niewystarczającą liczbę miejsc w samolocie,
pasażerowie proszeni są o zgłoszenie się do biura w terminalu A w celu
przesunięcia lotu na inny dzień”. Zaczęło robić się ciekawie.
Idę do biura i
pytam w jaki sposób będzie przebiegała selekcja pasażerów? Kolor oczu? Wzrost?
IQ? Pani pyta, czy nadałam już bagaż. Jasne, siedzę od trzech godzin na
lotnisku, bagaż już dawno pojechał do odprawy. No to dobrze, mogę mieć pewność,
że w samolocie się zmieszczę. Gorzej z tymi, którzy dopiero przyjechali na
lotnisko. Miałyśmy lecieć o 16h15. O 18h, po czterech godzinach oczekiwania,
stałyśmy w kolejce do wejścia do samolotu, wśród zestresowanych podróżnych,
którzy w obawie przed tym, że być może nie polecą, przestępowali z nogi na nogę
i niecierpliwie oczekiwali na moment, kiedy wreszcie dopadną jakieś wolne
miejsce w samolocie, przypną się pasem i… odlecą. 18h30 – w końcu jesteśmy w
samolocie, w którym jest kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt wolnych miejsc. W
każdym razie sporo. Albo tyle osób przeniosło lot, albo obliczenia im się nie
zgodziły, albo znaleźli większy samolot. Udało się. Koło 21h dolecieliśmy do
Beauvais. Po nieudolnym łapaniu stopa (dałyśmy sobie 15 minut, jednak było
ciemno, zimno i bardzo mało samochodów wyjeżdżało z lotniska) poszłyśmy na
autobus (droższy z roku na rok, pamiętam jak płaciliśmy 10 euro, jakieś 6 lat
temu. Teraz życzą sobie 16 euro w jedną stronę!).
W Paryżu spotkałam się z moim host bratem i jego współlokatorami, którzy przygarnęli mnie na noc. Czwartek spędziłam w towarzystwie Very z Pragi, która obecnie studiuje w Paryżu w ramach Erasmusa. Byłyśmy na jednym wykładzie w jej szkole, potem na obiedzie w studenckiej stołówce (za jedyne 3 euro! Już wiem gdzie od teraz będę się żywić w Paryżu, jako że nikt nie sprawdzał czy jestem studentką jakiejś paryskiej szkoły, czy nie ;)). Mały spacer po mieście, kilka zdjęć z balkonu akademika, w którym mieszka Vera i kierunek lotnisko.
Po
południu spotkałam się z Marion i udałyśmy się kolejką RER na lotnisko Roissy-Charles de Gaulle. Nadałyśmy bagaże, pożywiłyśmy się przed długim
lotem i poszłyśmy do odpowiedniego wyjścia, jako, że otwierali je już godzinę
przed odlotem. Lecąc na Reunion półtora roku temu wybrałyśmy razem z Basią
Corsair ze względu na najkorzystniejsze ceny biletów. W październiku szukając lotów ceny niestety nie różniły się za bardzo.
Okazało się, że dopłacając 100 euro do biletu (co przy cenie, którą
zapłaciłyśmy nie zmienia za wiele;)), możemy dodatkowo udać się na Mauritius
lub Mayotte lub Madagaskar lub… Seszele, na które się zdecydowałyśmy. Loty z
„multidestination” w swojej ofercie proponuje przewoźnik Air Austral.
Lot dłużył się niemiłosiernie. 11 godzin w samolocie, to strasznie
długo. W prawdzie było sto razy wygodniej niż w tanich liniach lotniczych, ale
i tak siedzenie w jednej pozycji przez kilka, kilkanaście godzin jest męczące.
Na szczęście był duży wybór filmów, muzyki do słuchania, a rano, jak
dolatywaliśmy mogliśmy mieć obraz z kamery, która była zainstalowana z
przodu i od spodu samolotu.
Główną atrakcją lotu były
posiłki. Ostatnio Basia wysłała mi taki oto dowcip:
Różnica między lotem klasą biznes a economy?
W biznes:
- Chce pani kolację?
- Tak, a co jest do wyboru?
- Wegetariańskie, niskokaloryczne, koszerne, bezglutenowe...
W biznes:
- Chce pani kolację?
- Tak, a co jest do wyboru?
- Wegetariańskie, niskokaloryczne, koszerne, bezglutenowe...
Economy:
- Chce pani kolację?
- Tak, a co jest do wyboru?
- Tak albo nie.
- Chce pani kolację?
- Tak, a co jest do wyboru?
- Tak albo nie.
Chociaż byłyśmy w klasie
ekonomicznej, to bardzo miło się zaskoczyłyśmy. Już przy zakupie biletu
mogłyśmy wybrać rodzaj posiłku, jaki chciałybyśmy zjeść. Można było za darmo
zamówić aperitif (do wyboru były różne alkohole). Przystawka z łososia i
makaronu, główne danie – kurczak, ziemniaki i warzywa, oczywiście ser pleśniowy
i deser. Na śniadanie croissant, pieczywo, konfitury, serek biały, jogurt. I
napoje. Do tego przez całą noc po samolocie chodziły stewardessy proponujące
napoje (i chwała im za to, bo ze względu na wysokość, turbulencje i
klimatyzację bardzo zatykało uszy i ciągle chciało się pić).
Nad ranem, po dziesięciu
godzinach lotu, naszym oczom ukazała się czarna plama na ocenie. Im bliżej
wyspy samolot podlatywał, tym więcej szczegółów mogłyśmy dostrzec. Góry, strome
brzegi, drogi, w końcu rośliny i pas lotniska, na którym delikatnie wylądował
samolot.
Chociaż była dopiero 10 rano na
dworze panował straszny upał. +30 stopni, to nie to co -10 w Katowicach, czy
chociażby 0 w Paryżu.
Na lotnisko przyjechał po nas
Christophe – nasz CouchSurfer. Bardzo miło z jego strony, bo byłyśmy strasznie
obładowane…
c.d.n. ...
Karolinko,
OdpowiedzUsuńdzięki za cudowny opis. Czuję się jakbym była z Tobą, tylko coś tych drinków nie pamiętam:) Czekam na kolejne wpisy - mama
To się nazywa wyjazd! Przygody jeszcze zanim się wsiadzie do pierwszego samolotu... Bawicie się dobrze i tak jak Pani Mama czekam na kolejne wpisy!! Magda
OdpowiedzUsuńKaronjo! :) Trzymam kciuki za całą wyprawę i czekam na dalsze relacje!! :)
OdpowiedzUsuńNo to lot wam się rzeczywiście trochę wydłużył, ale myślę, że było warto:) Dowcip o klasie biznes i economy świetny:D
OdpowiedzUsuń