Wpisy

Drugi tydzień na Wyspie Sosen


Wczoraj minął tydzień, odkąd postawiłam stopę na wyspie la plus proche du paradis, czyli najbliższej raju. Czas płynie z jednej strony powoli, tak, że mogę cieszyć się chwilą i wyciągać z każdego dnia jak najwięcej się da. Z drugiej strony mam wrażenie, że połowa września, a zatem półmetek mojej podróży po Australii i Oceanii, nastała za szybko. Zapraszam Was do poczytania o tym, co działo się u mnie przez ostatni tydzień :)


Jak wiecie, mój pobyt na Ile des Pins wiąże się z prowadzonymi badaniami terenowymi dotyczącymi turystyki. Każdego dnia staram się więc przeprowadzić co najmniej jeden wywiad, tak żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że nic nie zrobiłam :D Czasem jednak umówione wcześniej spotkanie zostaje anulowane, albo mój rozmówca się spóźnia. Z każdym dniem coraz mniej się tym przejmuję i sama zaczynam łapać się na tym, że moje życie toczy się lokalnym rytmem.


Wstaję koło 7h (!), czasem odwożę do szkoły moją host-siostrę (host-mama bez problemu pożycza mi swojego Peugeota, co często bardzo ułatwia mi życie). W środę rano zaglądam na targ w VAO – głównej wiosce wyspy, gdzie wypijam kawę z (teraz już) znajomymi paniami.


Kilka dni po przyjeździe na wyspę, w centrum wioski spotkałam Grand Chef – czyli pana stojącego na czele wszystkich ośmiu plemion. Bardzo ucieszył się na mój widok mówiąc, że już myślał, że zrezygnowałam z mojej podróży. Poznaliśmy się w połowie czerwca w Paryżu, bo Grand Chef jest jednocześnie jednym z dwóch kaledońskich senatorów zasiadających we francuskim Senacie. Chwaliłam się Wam na fejsie, że zostałam zaproszona na obiad w Pałacu Luksemburskim. Tym razem miałam szansę spotkać się z Grand Chef na jego wyspie. Umówiłam się na wywiad w sobotę i z radością przyjęłam zaproszenie na obiad (prawdziwy student, to głodny student, co nie? :D). W weekend punktualnie stawiłam się w Chefferie, czyli miejscu, w którym urzęduje mój rozmówca, a także gdzie odbywają się narady z Petits Chefs, stojącymi na czele każdego plemienia. Podobnie jak odwiedzając innych Kunie (tak nazywani są mieszkańcy Ile des Pins) i tym razem wykonałam gest zwyczajowy, dziękując za gościnę na wyspie. Grand Chef czuł się dużo swobodniej niż wtedy, kiedy widzieliśmy się w Senacie. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, a w południe udaliśmy się do czterogwiazdkowego hotelu na obiecany obiad. Towarzyszyła nam Marie-Jeanne, która jest odpowiedzialna za Punkt Informacyjny na wyspie (z nią też mam związaną anegdotę :) Marie-Jeanne spędziła cztery lata na misji w Czechach, mieszkając godzinę od Cieszyna! Niesamowite, prawda? :) Jak rozmawiamy po czesku ludzie przyglądają nam się z zaciekawieniem :D).



W takim towarzystwie spędziłam bardzo miło czas, mając możliwość skosztować pysznych owoców morza (langusty, krewetki, ślimaki i inne pyszności). Jak zauważył menager hotelu, którego poznałam kilka dni wcześniej, nie każdego spotyka zaszczyt zjedzenia obiadu z Grand Chef :)


W niedzielę z kolei wybrałam się do kościółka w Vao. Jak już pewnie widzieliście na profilu bloga na fejsbuku, przywdziałam (o kilka rozmiarów za dużą) tradycyjną robe de mission i w takim stroju poszłam na mszę z teściową i szwagierką mojej host-mamy oraz z czteroletnim kuzynem. Wszyscy gapili się na mnie, jakby zobaczyli kosmitę. No bo nie dość, że byłam jedną z kilku białych osób na mszy, to ubrałam ten tradycyjny kobiecy strój.


Faktycznie, od małych dziewczynek, po starsze kobiety, wszystkie bez wyjątku (poza kilkoma białymi osobami), miały na sobie takie kolorowe suknie. Wieczorem żartowaliśmy, że wracając do domu za rękę z małym Anicee, mijający nas turyści pewnie myśleli, że wżeniłam się w rodzinę Kunie i wracam do domu ze swoim synkiem :D


W ubiegłym tygodniu miałam też okazję zobaczyć napływ turystów – pasażerów statków wycieczkowych, którzy 5-10 razy w miesiącu zatrzymują się na wyspie. Statki takie mogą pomieścić, bagatela, trzy tysiące pasażerów, więc wyobraźcie sobie, co dzieje się, kiedy liczba mieszkańców wyspy, wynosząca ok. 2 tysięcy osób, wzrasta dwukrotnie (nawet jeśli tylko na jeden dzień)! Jest to zjawisko całkiem interesujące, bo z jednej strony mieszkańcy Ile des Pins bronią się przed masową turystyką, ograniczając np. budowę kompleksów hotelowych, z drugiej strony kilka razy w miesiącu pozwalają kilku tysiącom Australijczyków penetrować wyspę. O takiej formie zwiedzania napiszę szerzej jak już wrócę do Paryża.


W czwartek z kolei wybrałam się na najwyższy szczyt wyspy, z którego można w całości objąć ją wzrokiem. W drodze na mierzący 268 metrów Pic NGa towarzyszył mi David, który jest szefem kuchni w hotelu, o którym wspomniałam wyżej. Znam już większość personelu, bo przychodzę tutaj łączyć się z Internetem, gdyż jest to jedno z niewielu miejsc na wyspie, gdzie dotarły tak zaawansowane nowinki technologiczne, jak stałe łącze i wifi :D Moja host-mama (która też pracuje w tym hotelu) śmieje się, że niedługo wynajmą mi pokój, bo zjawiam się tu dość regularnie ;) Pomijam fakt, że noc w tym przybytku (jak na 4* przystało) kosztuje tyle, co połowa mojego budżetu na Nową Kaledonię :P

Na Pic NGa planuję jeszcze wrócić, jak będzie słonecznie, bo zachmurzone niebo odebrało trochę urokowi podziwianym widokom. Do tego odkryliśmy świetne miejsce na piknik (nie zapominajcie, że Nowa Kaledonia to francuskie terytorium i jedzenie gra tutaj prawie tak ważną rolę jak we Francji kontynentalnej :D), także jak tylko zrobi się ładniej trzeba będzie odkryć to miejsce na nowo.


Jak widzicie moje badania przeplatają się z odkrywaniem Ile des Pins z każdej strony. Mieszkanie w plemieniu pozwala mi na dokładne przyjrzenie się różnym aspektom życia na wyspie (w piątek na przykład uczestniczyłam w czterogodzinnym pogrzebie jednego z mieszkańców wioski…).

Jeśli dotrwaliście do końca tego wpisu, to bardzo się cieszę :) Mam też dla wytrwałych zagadkę. Osoba, która jako pierwsza odpowie poprawnie na pytanie, otrzyma ode mnie kartkę prosto z Wyspy Sosen. Wczoraj i dzisiaj uczyłam się czegoś, co każdy wyspiarz robić potrafi. Co to było? Dodam, że moja 8-letnia host-siostra lepiej sobie z tym radzi ode mnie :)

8 komentarzy:

  1. O ja cię, jak tam pięknie! Szczerze mówiąc nieco inaczej sobie wyobrażałam Oceanię, ale Wyspa Choinek wygląda lepiej :P jaki ten świat mały, że na takiej wysepce poznany we Francji senator i pani po czterer latach w Czechach... znając życie, odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta, ale nic mi nie przychodzi do głowy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie Melanezja, Mikronezja i Polinezja różnią się od siebie tak jak każda z wysp z osobna. W Europie kupiliśmy obrazek polinezyjskiego raju, Tahiti, Bora Bora, Fidżi... A jest jeszcze tyle innych miejsc do odkrycia. Równie pięknych, może nawet piękniejszych :)

      Usuń
  2. Cześć! Może chodzi o nurkowanie? albo surfowanie?? pozdrawiam Regi

    OdpowiedzUsuń
  3. Proszę o dwa zdjęcia tych choinek z nazwy wyspy, ale tak z bliska. Żeby było wiadomo czy to ten sam gatunek co w Cieszynie, czy jednak inny. Po zdjęciach z daleka wydaje się jednak, że to inny gatunek. Piszesz świetnie, zdjęcia też ok.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gatunek inny, w sumie rośnie ich kilkanaście na wyspie, kilka jest endemicznych, także w Cieszynie chyba nie znajdziemy ;) Robię zdjęcia i będzie fotorelacja :)

      Usuń
  4. Ja stawiałabym raczej nie na zabawę i wypoczynek, ale na pracę. Może więc każdy wyspiarz potrafi łowić ryby i owoce morza, albo że każdy wyspiarz potrafi oprawiać ryby i owoce morza??
    Co do choinek -- to chyba araukaria (inaczej igława), znana u nas jako roślina pokojowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodziło właśnie o łowienie ryb i zarzucanie wędki (nie wiem czy tak się mówi po polsku ;)). Wypytam o nazwę choinek (wiem, że kilka gatunków jest endemicznych, ale są też jakieś japońskie, które zagrażają innym).

      Usuń