Wpisy

Pierwsze kroki na Antypodach


Tak! Dotarłam na Antypody! Po prawie czterdziestu godzinach w drodze wylądowałam w Australii, gdzie powitało mnie piękne słońce, soczysta zieleń natury i uśmiechnięci Aussie, czyli Australijczycy. Po dniu spędzonym w Brisbane u wspaniałych Julii i Sama, ruszyłam dalej, w jeszcze cieplejsze i jeszcze bardziej zielone miejsce!



Niepokój, towarzyszący mi od ponad tygodnia przed wyjazdem (z małą przerwą na Festiwal Włóczykij, kiedy na kilka dni prawie zapomniałam, że gdziekolwiek wyjeżdżam), ustąpił miejsca ekscytacji. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy, przed żadną podróżą, nie bałam się tak jak teraz. Dlaczego, zapytacie. Nie wiem, ten strach nie był do końca racjonalny, ale złożyło się na niego wiele aspektów:

odległość: te 17 tysięcy kilometrów i dwa dni w drodze; Nowa Kaledonia, to nie Francja, chociaż wielu Francuzom tak się wydaje ;)) Nie ma wizzaira czy ryanaira, który w dwie godziny, za śmieszne pieniądze, pozwoli mi wrócić do domu na kilka dni.


czas wyjazdu: wyjeżdżam na równe trzy miesiące. Ostatni raz na tak długo wyjechałam w 2009 roku na wymianę do Francji, kiedy w moim Cieszynku nie było mnie prawie cztery miesiące (chodzi mi o pobyt z dala od domu non stop, bez nawet krótkich powrotów). Świadomość tego, że nie mogę sobie wrócić ot tak, na kilka dni (co bardzo lubię!!), wcale nie pomagała w zwalczaniu niepokoju.


rozstania: nigdy nie są łatwe, chociaż zmieniając miejsce zamieszkania co roku od siedmiu lat już się przyzwyczaiłam do tego, że koniec jest zawsze początkiem czegoś nowego i że jeśli obu stronom zależy, to znajomość przetrwa, bez względu na odległość i częstotliwość spotkań. Ciężko jednak jest mieć świadomość, że będąc "tu", omija mnie coś, co dzieje się "tam" gdzie mnie nie ma, że jestem obok wielu wydarzeń, wielu ważnych dla mnie osób...

Walczyłam sobie tak z tym strachem, nie mogąc spać po nocach i płacząc sobie do poduszki. Wsiadając do pociągu w Bielsku-Białej niepokój zaczął w końcu powoli przemieniać się w ciekawość tego, co mnie czeka na drugiej półkuli.


Podróż na Pacyfik trwa strasznie długo. Pierwszy długi lot, jeszcze dłuższa przesiadka na dubajskim lotnisku, będącym wielkim centrum handlowym (masakra jakaś!), drugi jeszcze dłuższy lot! Krótki stop-over w Australii i znowu w drogę, na Nową Kaledonię. Kilka dni w Numei, stolicy archipelagu, żeby po raz czwarty w ciągu tygodnia wsiąść do samolotu i dostać się na moją wyspę. Łatwo nie jest.... Rozmawiając z Markiem Niedźwieckim o naszych australijskich doświadczeniach, Pan Marek powiedział, że za każdym razem, po długiej i męczącej drodze do Australii, mówi sobie, że to już ostatni raz. Wrażenia z wyjazdu i tęsknota za tym krajem sprawiają jednak, że dość szybko zapomina on o trudach związanych z podróżą. Chyba mam podobnie, bo chociaż przeklinam każdą godzinę w tej ciągnącej się drodze, to wrażenia w czasie pobytu na Pacyfiku wynagradzają cały ten trud.


W Brisbane wylądowałam w piątkowy poranek. Dość szybko udało mi się przejść przez kontrolę imigracyjną i po siódmej z lotniska zgarnęła mnie Julia. Julię znam z internetów. Z zaciekawieniem czytałam jej wpisy o podróży dookoła świata i o życiu w Australii. Potem, przygotowując się do pierwszego pobytu na Antypodach, na jej blogu znalazłam wiele przydatnych informacji. Byłyśmy w internetowym kontakcie i wiedziałam, że w końcu uda nam się spotkać na żywo. Julia i Sam zgodzili się przygarnąć mnie w Brisbane, gdzie postanowiłam zrobić krótki przystanek w drodze na Nową Kaledonię. Wiecie jak wspaniale jest wiedzieć, że na drugim końcu świata czeka na ciebie ktoś znajomy, nawet jeśli ta znajomość dotychczas ograniczała się do internetów? :)))

U Julii i Sama od razu poczułam się jak w domu. Kawa na tarasie z widokiem na zieloną okolicę, prysznic, o którym marzyłam od kilkunastu godzin, pyszne śniadanie, a potem spacer w Bramble Bay, gdzie łapałam pierwsze promienie słońca. Czy mogłam wymarzyć sobie lepszy początek mojej podróży?


Po południu, kiedy trochę odpoczęłam po podróży, wybrałyśmy się z Julką i Kasią (siostrą mojej AFSowej koleżanki) na spacer po Brisbane, o czym przeczytacie w kolejnym wpisie :)


Jeszcze na koniec jedno zdjęcie z niedzielnego trekingu w górach nieopodal Numei. Było bajecznie, chociaż zmęczenie maszerowaniem i pływaniem w 30 stopniowym upale plus jetlag sprawiły, że spałam od 8h wieczorem do 7h rano. No i Karolinka zapomniała, że kontakt ze słońcem może spowodować poparzenia.... ale może ten fakt przemilczę (i dokupię sobie krem z większym filtrem, bo SPF30 nie dał rady).


Tymczasem uciekam, bo mam kilka sprawunków do załatwienia przed wyruszeniem na Wyspę Choinek. Bo tam (jak być może pamiętacie z moich pierwszych relacji z Kaledonii z 2014 roku), nie ma tego wszystkiego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni żyjąc w miastach czy miasteczkach. Dwa sklepiki, statek z jedzeniem przypływający raz na dwa tygodnie, nie wspominając już o prohibicji i braku alkoholu (a czymś trzeba będzie świętować moje 24 urodziny!!!! :D)... Lecę więc na poszukiwania polskiej żubrówki hahaha

Do przeczytania!

8 komentarzy:

  1. Wspaniałe zdjęcia i piękne miejsca, które warto odwiedzić :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudne klasyczne zdjecie z basenem i palma na Southbank :) Baw sie dobrze Karolina i widzimy sie niebawem!

    OdpowiedzUsuń
  3. Prohibicja? No way!
    Zawsze można nawarzyć piwa :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Baw się cudownie i zaglądaj w drodze powrotnej!

    OdpowiedzUsuń
  5. w poszukiwaniu Żubrówki... wszyscy nasi znajomi jednym głosem zawsze twierdzą, że nie ma nic lepszego ;) buziaki!

    OdpowiedzUsuń