Wpisy

Raj, nie raj. 4 rzeczy, które wkurzają mnie na Nowej Kaledonii


Pobyt w innym kraju to niesamowite doświadczenie. Co dzień odkrywasz coś nowego! Miejsca, smaki, zapachy, zachowania - kontakt z inną kulturą to ciągłe poznawanie otaczającej nas obcej rzeczywistości. To także nauka nowych kodów kulturowych, często zupełnie różnych od tych, do których przywykliśmy.

Po początkowym zachwycie nowym miejscem, wraz z upływem czasu, zaczynasz dostrzegać także to drugie, bardziej przyziemne, oblicze kultury, w której się znalazłeś. Zachwyt cały czas jest w tobie, jednak poprzez długotrwałą obecność w danym kraju, zaczyna się kształtować w twoich oczach obraz życia codziennego, który nierzadko daleki jest od wyidealizowanych wyobrażeń, z którymi przyjechałeś. Dostrzegasz coraz więcej rzeczy, które zaczynają cię wkurzać, irytować, a nawet frustrować. Cały obraz tej zastanej rzeczywistości sprawia, że czasami najchętniej spakowałbyś walizkę i wrócił do domu. U mnie, jakiś czas temu, nastąpił ten przełomowy moment. Różowe okulary spadły, a ja co raz bardziej zaczęłam dostrzegać różnice między naszą polską, a tą kaledońską rzeczywistością. I właśnie o tych najbardziej irytujących mnie aspektach będzie dzisiejszy wpis.

1. Śmieci

Od dziecka byłam uczona segregacji. Odkąd mieszkamy w domu, mamy dodatkowy kosz na odpadki organiczne, które lądują w kompoście. Zastanawiam się, kiedy na Nową Kaledonię dotrze praktyka segregowania śmieci. W Numei, w niektórych dzielnicach, jest możliwość oddzielnego wyrzucania szkła, plastiku i papieru. Jednak w większości wiosek wszystkie śmieci lądują w jednym koszu. Nie jestem w stanie zrozumieć jak w XXI wieku, zwłaszcza na wyspach, można nie przykładać wagi do segregowania odpadów! Bardzo boję się, że jeśli tutejsze władze nic z tym nie zrobią, to za jakiś czas małe kaledońskie wyspy zamienią się w wielkie wysypiska, złożone z rozkładających się miliony lat plastikowych butelek i innych przedmiotów, które często, zamiast u mechanika, lądują właśnie na wysypisku.

Kosze na śmieci na campingu Babou Côté Océan w wiosce Hienghène - jedno z niewielu miejsc, w którym spotkałam się z segregacją odpadów

2. Szacunek do rzeczy

Ten punkt łączy się z poprzednim. Co robimy, kiedy popsuje nam się komputer, pralka albo samochód? Dajemy do serwisu albo dzwonimy do mechanika. Tutaj rzeczy zepsute popadają w wieczne zapomnienie. W końcu pracujący Kaledończycy zarabiają całkiem nieźle, więc kto bogatemu zabroni kupić trzecią pralkę czy czwarty laptop? A zepsuty samochód? Najlepiej podpalić. Zastanawiam się, skąd bierze się ten brak szacunku do rzeczy. I tu nie chodzi tylko o dobra materialne. To dotyczy także żywności. W żadnym z odwiedzonych dotychczas miejsc nie widziałam, żeby marnowano tak dużo jedzenia! Chociaż polską codzienność z czasów wojny czy komuny, znam tylko z opowieści babci i rodziców, to jednak mam świadomość, że jeszcze trzy dekady temu na półkach w polskich sklepach stał tylko ocet. Być może dlatego bardziej szanujemy ten dobrobyt, który przyszedł do nas po upadku komunizmu. A tutaj? Kaledończykom jest po prostu dobrze. Mają wszystko na wyciągnięcie ręki, z czego maksymalnie korzystają. A że w kulturze melanezyjskiej żyje się z dnia na dzień, nie myśląc o tym, co będzie jutro, czy za rok, to nikt nie przywiązuje większej wagi do dóbr materialnych, które posiadają.

3. Z dnia na dzień 

Tak właśnie się tutaj żyje. Z dnia nadzień. Tu i teraz. Nie myśląc o tym, co będzie jutro, za kilka miesięcy, czy za rok. Jest to dla mnie świetne ćwiczenie na nie myślenie o tym, co będzie potem, skoro i tak na dłuższą metę nie mogę tu nic zaplanować. Umawianie wywiadów? Najlepiej dzień czy dwa przed planowanym spotkaniem. Dwa miesiące temu miałam jechać na ślub siostry znajomego. Wiedziałam, że ma się odbyć w okolicach 15go sierpnia. Dzień przed wydarzeniem dowiedziałam się, że „jutro koło południa mamy być na stadionie w wiosce na wschodnim wybrzeżu”. A o tym, że zaraz wyjeżdżamy, dowiedziałam się dosłownie na piętnaście minut przed tym, jak znajomi zjawili się po mnie w Bourail. Wydawałoby się, że po tylu miesiącach na Kaledonii powinnam była się już do tego przyzwyczaić. Do życia zgodnego z l’heure kanak (czyli umawiamy się o 14h, ale to wcale nie znaczy, że spotkanie rozpocznie się o tej godzinie… zazwyczaj trzeba czekać godzinę, dwie, pięć…) oraz dewizą casse pas la tête (czyli nie zaprzątaj sobie głowy). Nic bardziej mylnego. W mojej głowie, gdzieś tam z tyłu, wciąż siedzi mały głos, podpowiadający w najmniej odpowiednich momentach „Przyjechałaś tu zebrać materiał do doktoratu! Skup się! Pracuj! Zbieraj materiał! Więcej! Więcej! Szybciej!”. Bardzo nie chcę popaść w wyspiarskie rozmemłanie. Niestety więcej i szybciej jest sprzeczne z tempem tutejszego życia.

Nauka powolnego życia na bezludnej wyspie Kotomo.
Fot. T.S.

4. Rasizm 

Co czuję, kiedy ktoś nie podaje mi ręki albo gdy melanezyjskie dziecko zaczyna płakać na widok kilku Białych siedzących w kuchni u mieszanej pary francusko-melanezyjskiej? Jest mi po prostu przykro. Pisałam o tych nie za fajnych doświadczeniach w ramach cyklu Etnolog w terenie. Mniejsza o moje uczucia. Zastanawiam się jednak w jakim kierunku zmierza społeczność Nowej Kaledonii, jeśli z rasizmem spotykamy się na każdym kroku? Czasami w czasie rozmów chciałabym zatkać uszy, żeby nie słyszeć tego wszystkiego, co Biali wygadują o Kanakach, a Kanakowie o Białych. A to wszystko pod przykrywką wypracowywanego wspólnie „destin commun”, czyli wspólnego losu, wspólnej przyszłości dla mieszkańców kaledońskiego terytorium. Myślę, że przyszłość ta będzie bardzo smutna i trudna, jeśli Biali dalej będą żyli w swojej europejskiej bańce, a mali Kanakowie płakali na widok osób o odmiennym kolorze skóry…

Post udostępniony przez Karolina Kania (@ethnopassion)

Aż mi ulżyło, kiedy wyrzuciłam to wszystko z siebie! Coś Was zaskoczyło?
Jakie Wy macie wyobrażenia o Nowej Kaledonii?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz