Wpisy

Fotograficznie: Marcowy weekend na Islandii


Islandia była moim marzeniem od wielu lat, jednak wciąż mi było nie po drodze. W międzyczasie połowa moich znajomych zdążyła odwiedzić ten kraj, albo nawet przeprowadzić się na daleką północ. Tylko na sezon, albo na stałe. Wszyscy jednak w swoich relacjach byli zgodni: Islandia jest miejscem jedynym w swoim rodzaju, zadziwiającym na każdym kroku. Co mnie zachwyciło w trakcie mojego krótkiego pobytu?


Krajobraz Islandii

Na lotnisku w Keflavíku wylądowałam w czwartkowe popołudnie. Na Islandii powitało mnie piękne słońce, zachodzące później niż w Pradze, bo dopiero po 19h00. Jadąc autobusem do Reykjavíku zachwycałam się pojawiającym się za oknem krajobrazem. Będąc dziesięć lat temu na wymianie we Francji poznałam innego AFSowego "wymieńca", który spędził rok na Islandii właśnie. Jedną z ciekawostek, którą się ze mną podzielił, była informacja o tym, że na Islandii jest bardzo mało drzew. Wyspa jest pochodzenia wulkanicznego i faktycznie na próżno ich tutaj szukać. Jednak pozbawione roślinności przedpola islandzkich lodowców też mogą zachwycać!


Korzystając z pięknej pogody Kasia i Piotrek zabrali mnie w góry, a dokładniej na górę Esja, znajdującą się nieopodal Reykjavíku. Esja jest popularna wśród mieszkańców stolicy, bowiem bez problemu można wybrać się w jej okolicy na kilkugodzinny trekking, nie oddalając się jednocześnie od miasta. Faktycznie - na szlaku było dużo ludzi, wielu z nich w towarzystwie psów, dzielnie wspinających się po żwirowych szlakach. Esja wznosi się na wysokość 914 metrów n.p.m.. Niestety nie udało nam się wejść na samą górę - ze względu na niepewne podłoże zawróciliśmy kilkadziesiąt metrów pod szczytem. Warto jednak było wspiąć się na wyżyny i z dystansu przyjrzeć się położonej nad zatoką islandzkiej stolicy.


Jeśli poszukujecie konkretnych i rzetelnych informacji o Islandii, to zachęcam Was do zajrzenia na bloga Kasi i Piotrka czyli na Wapniaki w drodze



Reykjavík

Mój pobyt na Islandii trwał tylko cztery dni, z czego połowę spędziłam w biurze AFS na szkoleniu. Byłam tego świadoma od początku, więc nie nastawiałam się na wielkie zwiedzanie i leciałam na północ z przekonaniem: jeszcze tam wrócę. Poza wypadem na Esję zostałam więc w stolicy, którą zwiedziłam razem z Kasią z Vanilla Island. Odwiedziłyśmy Harpę - salę koncertową i centrum konferencyjne o charakterystycznej szklanej fasadzie inspirowanej bazaltowym krajobrazem Islandii. Wybrałyśmy się też do Muzeum Fotografii (mieści się na szóstym piętrze Biblioteki Miejskiej w Reykjaviku) oraz do Muzeum Sztuki. Na kawę zatrzymałyśmy się w kolorowej Café Babalú, którą poleciła mi zakochana w Islandii Karina.


Będąc na Islandii nie mogłam nie wybrać się na basen! Jest to ulubiona przez Islandczyków forma spędzania wolnego czasu i można by napisać książkę o całym basenowym obyciu, o tym jak się zachowywać i po czym odróżnić tubylców od przyjezdnych. Kasia i Piotrek zabrali mnie na Sundhöllin - najstarszy basen na Islandii, znajdujący się w samym centrum miasta. Wstęp kosztuje 950 ISK, czyli jakieś 30 PLN i uważam, że były to najlepiej wydane pieniądze w trakcie tego całego wyjazdu.


Skoro już o pieniądzach mowa, to jeszcze na koniec kilka słów o islandzkich cenach. Wszyscy mówią, że na Islandii jest bardzo drogo. Mnie jednak - po spędzeniu roku na cholernie drogiej Nowej Kaledonii - nic już nie zaskoczy. Faktycznie - islandzkie ceny są wysokie, zwłaszcza, jeśli przyjeżdżamy na wyspę ze złotówkami i wszystko przeliczamy. Jeśli jednak pracujemy tam i zarabiamy w koronach, wydawanie pieniędzy jest dużo mniej bolesne. Moja zasada - nie przeliczać, żeby nie psuć sobie humoru :)


Islandczycy

Surowy klimat zahartował mieszkańców północy. Nie jest im straszna pogoda zmieniająca się co pięć minut, mroźne powiewy wiatru czy wybuchy wulkanów. AFS łączy ludzi z całego świata, więc mam na Islandii kilku znajomych działających w tej organizacji. Przylatując na Islandię na szkolenie, miałam możliwość obcowania z tubylcami, a czwartkowy wieczór spędziłam u Solveig i Haraldura. Wypytałam ich o islandzkie elfy (naprawdę w nie wierzą!) i popularność produkowanego w Cieszynie Prince Polo, które stało się narodowym przysmakiem Islandii. Przywożąc moim gospodarzom karton wafelków (tak, tak, nie ma to jak przywieźć drewno do lasu) zostałam okrzyknięta Princess Polo.


Podobno ludzie dzielą się na dwie grupy: na tych, którzy już byli na Islandii oraz na tych, którzy o tym marzą. Ja obecnie jestem w obu grupach, bo ten krótki pobyt na dalekiej północy tylko dał mi ochotę na więcej! A Wy, do której grupy należycie? :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz