Wpisy

W 24 godziny: George Town (Penang, Malezja)



Zawrotna prędkość Internetu, zajęcia od rana do wieczora i zwyczajne zmęczenie sprawiają, że mam sporo zaległości z pisaniem postów na bloga. Pierwsze dni w Kuala Lumpur mam za sobą. Była już relacja z dżungli na wyspie Penang i zdjęcia z pięknego George Town. Teraz cofniemy się w czasie do dnia, w którym dotarłam z KL na wyspę. Przyjrzymy się z bliska miastu George Town, mieszance kulturowej, która tam panuje i malezyjskiemu stylowi bycia. Zapraszam do lektury :-)
Poniedziałkowy poranek. Po czterech godzinach snu (po kolacji u rodziców Saifula pojechaliśmy jeszcze na shishę do centrum Kuala Lumpur, przez co poszłam spać o nieprzyzwoitej porze) zwlekam się z piętrowego łóżka i starając się nie obudzić pozostałych dziewięciu osób śpiących w hostelowym pokoju, zabieram moje toboły, i pędzę na autobus. Dzień wcześniej Gabor i Saiful pomogli mi kupić bilet. Okazało się, że Pudu Sentral (dworzec autobusowy) wcale nie znajduje się przy stacji kolejki LRT o nazwie Pudu (moja logika wprowadziła mnie w błąd), a zakupu biletu można dokonać u kilkunastu przedstawicieli różnych przewoźników (coś w stylu trzech różnych kas biletowych na naszych dworach PKP, tylko tutaj kas jest prawie dwadzieścia). Duża konkurencja sprawia, że bilety są stosunkowo tanie (za trasę z KL do Penang zapłaciłam 35 RYM).



Droga z Kuala Lumpur na wyspę Penang teoretycznie powinna zabrać 4h30. Autobus wyjechał z piętnastominutowym opóźnieniem, z innego miejsca na dworcu niż powinien. Ledwie wyjechaliśmy z miasta, a kierowca zatrzymał się na stacji benzynowej i powiedział, że to ostatnia szansa na skorzystanie z toalety i już do końca nie będzie nigdzie stawał. Wszyscy popędzili za potrzebą. Po godzinie drogi znowu zatrzymaliśmy się na "sikpauzę", a potem jeszcze raz. Teraz, patrząc na tę i inne sytuacje z perspektywy czasu (w sumie już dwa tygodnie obcuję z malezyjską kulturą i sposobem b/ż-ycia) dochodzę do wniosku, że nieprzejmowanie się szczegółami Malezyjczycy mają we krwi. To, czy wyjedziemy o 7h30, czy o 8h30 nie ma najmniejszego znaczenia, bo w końcu i tak dotrzemy do celu i "IT WILL BE OKEY!" (hasło przewodnie tego wyjazdu powtarzane przez czterdziestu uczestników Summer Academy).

Autobusem dojechałam do Sungai Nibong, miasta położonego ok. 10 km od George Town, a 24 km od Batu Ferringhi (tam spałam na CouchSurfingu). Po sprawdzeniu szczegółów na mapie pomyślałam - "o, spoko, 20 km to pewnie koło pół godziny jazdy autobusem". Błąd. Dojazd z Sg. Nibong do Batu Ferringhi z jedną przesiadką w GT zabrał mi prawie półtorej godziny! Nie, autobusów nie ciągną konie. Po prostu - korki, przystanki zlokalizowane co 200 metrów, kierowca lubiący sobie porozmawiać z pasażerami zanim ruszy i zatrzymujący się na żądanie w każdym możliwym, niekoniecznie do tego przeznaczonym miejscu. Mieszkańcy wyspy są chyba do tego przyzwyczajeni. Z cierpliwością czekają na autobusy na nieoznakowanych przystankach, na których nie ma rozkładu jazdy i osoby spoza wyspy mogą się tylko domyślać trasy, jaką obierze kierowca.



Następnego dnia po przyjeździe na Penang postanowiłam odkryć główne miasto wyspy - George Town. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to samochody i skutery. Nawet w wąskich uliczkach zaparkowane są pojazdy, jeden za drugim, a chodniki zastawione są skuterami, co zmusza pieszych do chodzenia ulicą.

Wyspa Penang, nazywana „Perłą Orientu”, została zasiedlona dopiero na początku XVIII wieku. Od tego czasu na wyspie zamieszkiwało kilkadziesiąt grup etnicznych. Dzisiaj trzy najważniejsze to Malaje, Chińczycy i Hindusi. W George Town jest kilka dzielnic, każda zawiera w sobie coś ciekawego i wartego uwagi. Wyróżnić można dzielnicę kolonialną (Colonial District), hinduską (Little India) i chińską (China Town). George Town to miasto kontrastów - kulturowych, etnicznych, historycznych. Piękne, odnowione budynki kontrastują z kamienicami popadającymi w ruinę.


Kiedy w końcu złapałam azymut i połapałam się, w której części miasta wysiadłam z autobusu postanowiłam pójść na długi spacer, aby odkryć wszystkie zakątki GT. Na swojej drodze co jakiś czas mijałam meczety, hinduskie czy chińskie świątynie, w końcu chrześcijańskie kościoły.

Masjid Kapitan Keling - piękny meczet wybudowany w 1801 roku przez pierwszych Muzułmanów z Indii, którzy zasiedlili Penang. Przed meczetem było wiele osób, zwłaszcza mężczyzn, którzy wracali z modlitwy.


Dwa kroki od powyższego meczetu znajduje się hinduska świątynia Sri Mariamman Temple. Wybudowana w 1883 roku jest najstarszą hinduskim miejscem kultu.


Znowu przy tej samej ulicy, kilkaset metrów od hinduskiej i muzułmańskiej świątyni znajduje się Kuan Yin Teng - świątynia buddyjska, poświęcona Kuan Yin - bogini miłosierdzi, szczęścia, pokoju i płodności. Miejsce kultu wybudowane na początku XIX wieku jest bardzo popularne wśród chińskiej społeczności. Już zbliżając się do świątyni można poczuć zapach dymu z kadzideł zapalanych przez wiernych.


Całość tej wieloreligijnej i wielokulturowej mozaiki uzupełnia anglikański St George's Church. Najstarszy anglikański kościół w południowo-wschodniej Azji wybudowany został w 1818 roku. Bardzo podobała mi się prostota wykończenia wnętrza budynku. W 2007 roku kościół został uznany przez malezyjski rząd za jeden z 50 skarbów dziedzictwa narodowego Malezji.


Obok kościoła znajduje się Penang Museum, które odwiedziłam przed obiadem. Obejrzałam tam ekspozycję dotyczącą historii wyspy, grup etnicznych ją zamieszkujących, a także przykładowe tradycyjne wystroje wnętrz, stroje, czy gry (w jedną nawet nauczyło mnie grać rodzeństwo z KL spędzające na Penang wakacje)).


Po wizycie w muzeum kontynuowałam spacer w kierunku morza. Przy wielkim zielonym skwerze Padang stoją dwa piękne budynki: City Hall i Town Hall, które przypominają o czasach kolonizacji.


Była już trzecia po południu i głód dawał mi się we znaki. Nieopodal wybrzeża znalazłam stoiska z jedzeniem. Był duży ruch, prawie sami "lokalsi", więc postanowiłam się skusić na tutejsze przysmaki. Najedzona, mogłam ruszyć dalej, w kierunku Little India.

Pinang Perankan Mansion

Na ulicach stało wiele straganów, na których można było kupić owoce, zimne napoje, albo małe, zazwyczaj słone przekąski. Zdecydowałam się spróbować Teh Tarik - czarnej, indyjskiej herbaty z mlekiem skondensowanym. Jej nazwa wywodzi się z procesu przelewania napoju podczas przygotowań. Słodki napój bardzo przypadł mi do gustu :)


Po krótkim przystanku ruszyłam dalej, mijając kolejne, kolorowe świątynie.


Clanhouses - pomiędzy połową XIX i XX wieku na Penang przybyło wielu chińskich imigrantów. Aby pomóc wprowadzić do nowo powstałej społeczności kolejnych wujków, ciocie, bliskich kuzynów i tych dalszych z dziesiątej linii, dawnych sąsiadów, a także krewnych i znajomych królika, Chińczycy zaczęli tworzyć stowarzyszenia klanowe i budować clanhouses, aby wytworzyć poczucie wspólnoty. Były to również miejsca kultu i spotkań towarzyskich, i dziś ta funkcja się nie zmieniła.

 

Cheah Kongsi - najstarsza chińska świątynia w mieście.


Świątynia Yap Kongsi przy Armenian Street.


Dochodziła 17h00, robiło się chłodniej, a mnie powoli dopadało zmęczenie. Starczyło mi jeszcze sił, aby przyjrzeć się Street Artowi, z którego słynie George Town. O cudach, jakie wypatrzyłam na ulicach GT już niedługo. A jeszcze więcej zdjęć z wyspy Penang znajdziecie w poprzednim, fotograficznym poście i na profilu EthnoPassion na Picasie :)

2 komentarze: