Patrzę na zegarek. Jest po północy, za pięć godzin muszę wstać na statek, którym dopłynę na Ile des Pines. Jestem tak podekscytowana, że nie mogę zasnąć. Kiedy w końcu budzik daje znać, że już pora, żeby się zebrać, mam więcej energii niż przez ostatnie trzy dni razem wzięte. Marie była tak uprzejma, że pomimo wczesnej pory zawiozła mnie do portu. Odebrałam bilet, zarezerwowany tak dawno, że już zapomniałam, że go w ogólne kupiłam, oddałam plecak i po dopłaceniu 1250 franków (jakieś 10 euro) za 7 kg nadbagażu poszłam na pokład.
Kiedy Kaledończycy (i Francuzi generalnie) biorą do ręki mój dowód osobisty, przyglądają mu się z zaciekawieniem. Jest jakieś trzy razy mniejszy niż francuska carte d’identité, do tego te różowe kolory i ciężkie do rozszyfrowania nazwy…. Każdy pewnie sobie myśli: ‘to musi być coś egzotycznego’!
Chłopak sprawdzający dokumenty na statku był pod wrażeniem tego, że jestem z Polski. Tak wielkim, że jakąś godzinę po rozpoczęciu rejsu znalazł mnie i zaproponował, że oprowadzi po pokładzie. Idąc po schodach pomyślałam, że zabierze mnie do odkrytej części statku, na którą już zdążyłam dotrzeć, ale krążąc miedzy salą Comfort (czyli pierwszą klasą) i salonem VIP, dotarliśmy do pomieszczenia, w którym siedział kapitan, drugi marynarz i jeszcze dwóch chłopaków zajmujących się nawigowaniem i maszynerią statku (wszyscy byli ‘metropolitains’, czyli osobami pochodzącymi z Francji kontynentalnej). Antoine (chłopak od biletów) przedstawił mnie, będąc podekscytowany faktem, że mają pasażera z Polski, co nigdy się nie zdarza. Spędziłam z nimi jakąś godzinę, dyskutując o wyspie, na którą płynęliśmy, ich pracy i Kaledończykach. Pozamęczałam też kapitana (grającego sobie w sudoku) dociekliwymi pytaniami (a po co? A dlaczego? A jak?) będąc zafascynowana panoramicznym widokiem i wszystkimi urządzeniami, które mieli do sterowania statkiem. Wypiłam z nimi kawę i zeszłam z powrotem na moje miejsce.
Kiedy zbliżaliśmy się do wyspy szczęka zaczęła mi opadać…. Trudno mi będzie opisać jakiego koloru jest woda morska i jak bardzo jest przejrzysta, jak bardzo biały jest piasek na Wyspie Sosen (Ile des Pins) i na okolicznych wysepkach. Jeśli pomyślicie teraz, że wylądowałam w raju, wiedzcie, że mylicie się. Tu jest jeszcze piękniej! Chyba właśnie jak cumowaliśmy przy brzegu w zatoce Kuto zaczęło do mnie w końcu docierać gdzie jestem i na jak długo.
Kiedy w końcu wypuścili nas w mini porcie, odnalazłam mój plecak, wypakowany przez pracowników wraz z innymi bagażami i rozejrzałam się za Panią, która miała mnie gościć. Nie wiedziałam kogo mam się spodziewać. Rozmawiałam z nią tylko raz przez telefon, nie miałam jednak pojęcia jak wygląda. Szybko podeszła do mnie kobieta z córką, pytając czy to ja jestem Karolina. Bingo. Poszłyśmy do samochodu i w drodze do domu zatrzymałyśmy się w hotelu, w którym pracuje Sabrina, a potem w sklepie. Wtedy zaczęło się przedstawianie mnie – przybyszki z dalekiego świata, które trwało przez kolejne dni i pewnie potrwa do momentu, aż poznam wszystkich mieszkańców wyspy. Bo w gruncie rzeczy Ile des Pins jest mała. Z południa na północ droga ma jakieś 30 km, z zachodu na wschód trochę mniej. Mieszka tutaj około 2 tysięcy osób, w większości Kanakowie, nazywani tutaj Kunie, którzy przynależą do ośmiu różnych plemion. Wszyscy się znają. Co oznacza, że za chwilę wszyscy będą wiedzieli, że tu jestem i zostaję na dłużej niż przeciętny turysta przypływający na jeden dzień, weekend, albo tydzień w pięciogwiazdkowym hotelu. Ja zamieszkałam w Vao, w plemieniu Gadji, tym samym, do którego przynależy Grand Chef (szef wszystkich plemion, będący jednocześnie Senatorem, którego poznałam w Paryżu).
Każde plemię składa się z kilku klanów, a każdy klan z mniejszych rodzin. Klany są patrylinearne i patrylokalne, co oznacza, że w wiosce, w której zamieszkałam, oprócz rodziców, mieszkają wszyscy synowe z żonami i niezamężne córki, które po ślubie przeprowadzają się do rodzin swoich mężów. Ziemia dziedziczona jest w obrębie klanu i akurat wyspa, na której jestem, to jedyne takie miejsce na Nowej Kaledonii, którego teren nie może być sprzedawany. Wszystko odbywa się na zasadzie coutume, czyli zwyczaju, który odgrywa olbrzymią rolę w życiu Kaledończyków (nie mogłam np. iść po cytryny do ogródka teściowej Sabriny do momentu, w którym Sabrina i jej mąż Jacek zaprezentowali mnie jego rodzicom i wykonałam tzw. gest zwyczajowy, dziękując za gościnę i okazując respekt).
Gest zwyczajowy wykonuje się zawsze, jak przychodzi się z wizytą. Ja przywiozłam różne suweniry z Polski, które zajmują pół mojego plecaka (stąd ten nadbagaż), jednak tradycyjnie powinno dawać się kawałek materiału, pieniądze (np. banknot 1 000 franków) i ignamy. Zwyczaj ma wielką siłę. Jacek powiedział, że po przyjęciu takiego gestu może nawet wybudować komuś dom, bo pieniądze wciąż nie są tutaj najważniejsze, tylko to, aby się dzielić i respektować siebie nawzajem.
Od soboty jak małe dziecko odkrywam nową rzeczywistość. Dziwię się, zachwycam, staram się zrozumieć sprawy, które nie zawsze są łatwe, zwłaszcza dla kogoś, kto wychował się w zupełnie innej kulturze. Z góry przepraszam Was za to, że relacje teraz będą pojawiały się rzadziej niż z Australii. Jedyne miejsca, w których jest Internet, to cztery hotele, które są na wyspie. W hotelach są też okna z szybami, jest pewnie klima, wypasione łóżka, marmurowe łazienki, trzydaniowe posiłki, lampka wina do kolacji* i masa innych rzeczy, których nie mają lokalsi. Pewnie przemknie Wam przez myśl dlaczego. Nie mają bo ich nie stać? A może najzwyczajniej w świecie nie potrzebują? Bo do szczęścia wystarczy im to, co daje natura, co zrobią własnymi rękami, a resztę, jak będą potrzebowali, to sobie kupią, sprzedając za kilkadziesiąt tysięcy franków ryby złowione w morzu.
*à propos: (poza hotelami) sprzedaż alkoholu, a co za tym idzie – konsumpcja – jest zabroniona (chłopaki ze statku wspomnieli mi o tym zaraz po tym, jak się dowiedzieli, że jestem Polką. Uznali, że będzie to dla mnie trudny miesiąc :D).
Jaki wspanialy wstęp! Cudownie jest poczuć się na końcu świata kimś z egzotycznego kraju ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej, bo zapowiada się fantastycznie!
Fascynujące! Czekam na dalsze opowieści :)
OdpowiedzUsuńŚciskam mocno!
No, przebijasz wszystko co czytałem kiedykolwiek jako relację z podróży znajomych i przyjaciół. Mam nadzieję, że "trudny" inaczej miesiąc będzie bardzo owocny. Czekam na bardzo dłuuuugą kontynuację.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie! Aż chce się pisać czytając takie miłe słowa :)
Usuń