Wyobraź sobie, że wybierasz się na wyspy Pacyfiku. Przez wiele tygodni przygotowujesz się do wyjazdu: czytasz książki, artykuły i ciekawostki dotyczące kraju, który zamierzasz odwiedzić. Sprawdzasz, jakie na miejscu są atrakcje, co możesz zwiedzić, zrobić. W końcu rezerwujesz noclegi, przejazdy, przygotowujesz plan pobytu. Ma być wypełniony po brzegi aktywnościami i atrakcjami. W końcu nie po to lecisz na drugi koniec świata, żeby nic nie zobaczyć!
A gdyby tak jednak nie planować, nie stwarzać sobie zbędnych wyobrażeń i oczekiwań? Pozwolić podróży toczyć się własnym rytmem, uzależnionym od miejscowego tempa życia?
Podróże a FOMO
Już kilkukrotnie wspominałam na blogu o FOMO - czyli fear of missing out - lęku przed tym, że coś nas omija. Jak często, jeszcze przed rozpoczęciem wyjazdu, dopada cię FOMO? Mnie niegdyś dopadało prawie za każdym razem, kiedy planowałam jakąś podróż. Już sam proces tego "planowania" sprawiał, że chciałam jak najwięcej z niej wycisnąć. Kiedy w czasie wyjazdu coś szło nie po mojej myśli, czyli niezgodnie z misternie przygotowanym planem, zamiast cieszyć się z tego, co udało się zrealizować, zamartwiałam się, że coś nie wyszło. Tak było między innymi w czasie pierwszej, jednodniowej wycieczki do Paryża w 2004 roku. Razem z naszymi znajomymi z Cambrai spędziliśmy w stolicy Francji piękną, wiosenną niedzielę. Odwiedziliśmy Katedrę Notre Dame, zjedliśmy pyszny obiad w paryskim bistro i spacerowaliśmy po dzielnicy Marais. Zamiast cieszyć się tym wszystkim, ja byłam zawiedziona, bo...NIE ZOBACZYŁAM WIEŻY EIFFEL'A! I chociaż zwiedziłam wiele pięknych miejsc, moje myśli były pochłonięte myśleniem o tej największej francuskiej atrakcji, której tego dnia nie miałam szansy zobaczyć.
Zmagania z podróżniczym FOMO i docenianie wolnego podróżowania
Od jakiegoś czasu, będąc w drodze, uczę się nie planować, pozwalać podróży "dziać się", toczyć własnym rytmem. Nie gnać za największymi atrakcjami. Nie spinać, jeśli czegoś nie uda mi się zobaczyć. Doceniać to, co przynosi każdy dzień, nawet jeśli tym czymś jest trwająca kilka godzin ulewa.
Zmaganiem z podróżniczym FOMO była też dla mnie zeszłotygodniowa podróż na Vanuatu. O wyspach tego archipelagu uczyłam się i czytałam na studiach magisterskich. Po pierwszym pobycie na Nowej Kaledonii, kiedy wielu moich rozmówców porównywało rozwój turystyki na kaledońskich wyspach właśnie z Vanuatu, chciałam polecieć tam i sprawdzić, jak to faktycznie wygląda. W końcu mogłam zrealizować to małe marzenie. W podróży towarzyszyła mi Sabrina - moja "mama goszcząca" z Ile des Pins. Jej tata pochodzi z Vanuatu, jednak ona jeszcze nigdy nie odwiedziła kraju swych przodków. Bardzo ucieszyłam się, że zdecydowała się ze mną pojechać. Wiedziałam jednak, że będzie wiązało się to z dostosowaniem moich planów również do niej. Jako że przed wylotem byłam pochłonięta pracą, nie miałyśmy okazji, żeby na spokojnie porozmawiać o naszej podróży. Planowanie skończyło się na zarezerwowaniu noclegów na pierwsze dni naszego pobytu w Port Vila - stolicy Vanuatu.
- Co czujesz? - zapytałam Sabrinę, kiedy wysiadałyśmy z samolotu. - Moje serce bije szybciej - odpowiedziała, a w jej oczach zobaczyłam łzy. Dziewięciodniowy pobyt w kraju jej przodków pełen był zdziwień, zachwytów i porównywania kaledońskiej rzeczywistości z tym, co zaobserwowałyśmy i czego doświadczyłyśmy na Vanuatu. Cieszę się, że mogłam towarzyszyć Sabrinie w tej pierwszej zagranicznej podróży. To było piękne dziewięć dni. A największą radość sprawiło mi, kiedy Sabrina powiedziała - Rozmawiałam przez telefon z Jackiem [jej partnerem] i powiedział, że wyrobi sobie paszport. Chcielibyśmy wrócić na Vanuatu z Tobą, kiedy będziesz na Kaledonii w przyszłym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz