W ubiegłą niedzielę rozpoczęłyśmy razem z Mamą dziewięciodniową podróż z Sydney do Melbourne. Wynajęłyśmy małego vana, zrobiłyśmy zakupy spożywcze na następne kilka dni i ruszyłyśmy na południe nie mając większych planów. Jedynym wiadomym punktem naszej wycieczki było wtorkowe spotkanie na Uniwerystecie w Canberrze, które miałam z pewnym profesorem zajmującym się naukowo Melanezją. To jeszcze nie koniec naszej podróży, ale już teraz chciałabym się z Wami podzielić tym, co udało nam się zobaczyć w czasie tego tygodnia.
Na początek kilka słów o naszym domu na kółkach (dzisiaj krótko i zwięźle, bo na szczegółowe szczegóły przyjdzie czas w praktycznym poście:)). Jucy jest zielony i od razu rzuca się w oczy na australijskich drogach, na których dominują samochody czarne, szare i białe. Jest to całkiem zgrabna Toyota, z automatyczną skrzynią biegów i kierownicą po prawj stronie. Prowadzi się wspaniale, a do tego ma w sobie łóżko, mały zlew z kranem, kuchenkę gazową i turystyczną lodówkę. Jest to wszystko, czego potrzeba nam do szczęścia w czasie naszej podróży :)
Kiedy w niedzielne południe wyjeżdżałyśmy z Sydney, padał zimny deszcz, który towarzyszył nam przez kolejne dwa dni. Temperatura wynosiła niewiele ponad 10 stopni i trochę mijało się to z moim wyobrażeniem ciepłej, australijskiej zimy. Po wtorkowym spotkaniu z radością oddaliłyśmy się od zimnej Canberry w stronę słonecznego wybrzeża :)
Dzięki temu, że wszystko mamy pod ręką, możemy zatrzymywać się na noc na prostych i darmowych rest arenach, gdzie zawsze są toalety i umywalki, często ławki i stoły, rzadziej prysznice i inne udogodnienia typu basen. Codziennie pokonujemy od kilkudziesięciu do ponad trzystu kilometrów, zwiedzając rożne ciekawe miejsca na naszej trasie.
Rest arena przy Lake Wellington. Tutaj po przebudzeniu... |
...i troszkę później, kiedy mgła opadła :) |
Australia jest wielkości Europy, a mieszkańców jest tutaj tyle, co w Belgii i na Węgrzech. W czasie podróży często jechałyśmy przez kilkadziesiąt kilometrów w totalnym buszu, gdzie nie było zasięgu, a jedyną oznaką życia były leżące przy drodze, przejechane przez samochody zwierzęta :((. Przemierzając tysiąc kilometrów na południe mijałyśmy rozległe pola, pastwiska, na których wypasały się krowy i owce (bardzo dużo krów i owiec), góry, które czasem przypominały mi nasze Beskidy, no i w końcu piękne wybrzeże, wzdłuż którego jechałyśmy kilkaset kilometrów. Co jakiś czas mijamy małe miasteczka, a o tym, jak bardzo są rozwiniętym i ważnym lokalnym ośrodkiem dla społeczności z okolicy, świadczy liczba stacji benzynowych oraz to czy znajduje się tam McDonald (i KFC), czy tylko Milk bar.
W poniedziałek odwiedziłyśmy w Canberrze australijski parlament, który udostępniony jest dla zwiedzających. Wstęp do większości muzeów w stolicy jest darmowy, podobnie jest z parkingami w mieście.
W środę, w poszukiwaniu słońca, skierowałyśmy się do nadmorskiej miejscowości Narooma. Spacer nad morzem, na obiad świeżo złowiona rybka - w końcu poczułyśmy się jak na wakacjach.
Dzisiaj z kolei zatrzymałyśmy się w Wilsons Promontory National Park. Jest to najbardziej wysunięty na południe kraniec Australii. Na pewno pokażę Wam jeszcze więcej zdjęć z tego cudownego miejsca :)
To na razie tyle, ciąg dalszy relacji nastąpi jak tylko podepniemy się na dłużej do prądu i do Internetu. W jednym z następnych postów będzie o takich cudach jak to na poniższym zdjęciu. Kto z Was zgadnie co to takiego? :)
P.S. Tato! Pozdrawiamy i mocno ściskamy :)))))
napisalam komentarz i google popsul
OdpowiedzUsuńale tak to jest skrzynka na listy, to oczywista oczywistosc!
To jest skrzynka na listy przystosowana dla sów-listonoszy z Harrego Pottera - u góry garnek, a więc wsypuje/wrzuca się coś do jedzenia dla sów-listonoszy;)
OdpowiedzUsuńTo się nazywa wyobraźnia! :)
UsuńŚwietna ta skrzynka na listy! No i oczywiście piękne zdjęcia! Taka podróż musi być świetna! :)
OdpowiedzUsuńNooo, skrzynki na listy w Australii są mega pomysłowe!
UsuńDzięki za miłe słowa! Pozdrawiam!