Wpisy

Recenzja: Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei


Korzystając z długich kaledońskich wieczorów mam okazję nadrobić czytelnicze zaległości, a także zabrać się za nowości wydawnicze. Jedną z książek, którą przeczytałam w ostatnim czasie jest reportaż Pawła Zgrzebnickiego „Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei”.

O Papui-Nowej Gwinei – aż do studiów magisterskich – wiedziałam niewiele. Kiedy w 2013 roku zaczęłam interesować się Pacyfikiem, zdobywałam co raz więcej informacji dotyczących nie tylko Nowej Kaledonii, ale także innych wysp Melanezji. Do PNG wracałam myślami dość często, zwłaszcza, że znajomy ksiądz został właśnie w 2013 roku rektorem Seminarium i Instytutu Teologicznego w Port Moresby, a rok później mój dobry znajomy rozpoczął badania terenowe na Nowej Brytanii. W zeszłym roku, przygotowując się do seminarium ze studentami, miałam szansę zagłębić się w kwestie społeczno-kulturowe związane z konfliktami w Papui-Nowej Gwinei. Chętnie więc sięgnęłam po książkę Pawła Zgrzebnickiego, mając nadzieję dowiedzieć się o tym kraju czegoś nowego.

„Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei”, to relacja z miesięcznej podróży po jednym z najmniej przyjaznych podróżnikom krajów. To także opowieść o współczesnej Papui, życiu mieszkańców i problemach, z jakimi się borykają oraz o wyzwaniach, jakie stają przed doświadczonym podróżnikiem, który w bardzo krótkim czasie chce „odkryć” naprawdę sporo. Zarówno w zapowiedzi publikacji, jak i na pierwszych jej stronach, możemy przeczytać o trudach związanych z „wyprawą” na Pacyfik, którym musiał stawić czoła autor.

„Co prawda nie udało mi się zebrać jakiejś pokazanej ilości materiałów na temat Nowej Gwinei (…) Żadnych relacji internetowych, trochę starej literatury antropologicznej, kilka dawno wydanych książek i jeden przewodnik, sprzed dziesięciu lat. Jak dawniej, przed erą wszechdostępnej informacji, wrócił świat nieznany, bez możliwości szczegółowego sprawdzenia, czego mogę się spodziewać na miejscu”. (s. 6)

Kiedy przeczytałam fragment dotyczący braku informacji na temat Nowej Gwinei oraz starej literatury antropologicznej, od razu w mojej głowie pojawiły się nazwiska badaczy współcześnie zajmujących się PNG. Maurice Gaudelier (francuski badacz, który dziesiątki lat spędził wśród plemion PNG), Lorenzo Brutti (włoski antropolog, również od wielu lat prowadzi badania wśród Papuasów), Stephane Breton (Francuz, który realizuje wielokrotnie nagradzane filmy etnograficzne dotyczące społeczności Nowej Gwinei)… W Internecie mimo wszystko pojawiają się informacje odnoszące się zarówno do PNG, jak i do Papui Zachodniej (Irian Jaya), zajmującej zachodnią część wyspy Nowa Gwinea. Nawet jeśli wiadomości w języku polskim z tego drugiego końca świata są rzadkością, to nie jest niemożliwym znalezienie aktualności w innych językach. Zresztą P. Zgrzebnicki w swojej książce wielokrotnie odnosi się zarówno do wielu prac naukowych, jak i publikacji internetowych. Poza tym przygotowując się do dalekiej wyprawy dobrze jest skontaktować się z kimś, kto jest już na miejscu, żeby sprawdzić, czego można się tam spodziewać. Znalezienie w Internecie księdza, o którym wspominam i skontaktowanie się z nim, zajęłoby autorowi kilka minut. Pisanie więc o trudach związanych ze zdobyciem informacji na temat celu podróży jest – moim zdaniem – zbędnym i mijającym się z prawdą ubarwieniem.

W czasie lektury towarzyszymy autorowi od samych początków jego wyprawy, kiedy wsiada do samolotu w Krakowie, aż po powrót do ojczyzny. Podróżnik opisuje wrażenia i doświadczenia dzień po dniu, swoje spostrzeżenia przeplatając informacjami dotyczącymi odwiedzanego kraju, jego historii i mieszkańców. Czytelnik może dowiedzieć się o wielkiej różnorodności społeczno-kulturowej PNG, a także o wyzwaniach, jakie owa mieszanka etniczna ze sobą niesie. 

Jak możemy przeczytać, celem wyprawy P. Zgrzebnickiego jest „zobaczenie dzikich plemion”, bowiem PNG „To jedno z ostatnich miejsc na ziemi, gdzie zachowały się̨ tak prymitywne kultury” (s. 105). Cel zostaje zrealizowany, jednak właśnie tylko na „zobaczeniu” się kończy. Mając czasem jeden, czasem kilka dni na odwiedzenie plemion zamieszkujących wysokie góry albo brzegi rzeki Sepik, autor nie ma szansy na bliższy kontakt z lokalnymi społecznościami. Relacje z mieszkańcami – nawet jeśli szczere i pozwalające podróżnikowi przez chwilę poczuć się jak „wśród swoich” – mimo wszystko ograniczają się do przygotowanych specjalnie dla turystów usług. Co więcej, w czasie zwiedzania PNG podróżnik nałożył presję czasu nie tylko na siebie, ale również na lokalnych przewodników pomagających przygotować dla niego „turystyczne” atrakcje, takie jak opisany w książce rejs po rzece Sepik. Nawet jeśli Paweł Zgrzebnicki jako turysta absolutnie nie chce być postrzegany:

„Cóż to bowiem za wyprawa, w czasie której śpi się w pensjonacie? Prymitywnym, to prawda, ale jednak. Może chodzić o domek z palmowego drewna, ale w końcu przygotowany dla turystów i dla ich wygód. A tego nie chciałem za żadne skarby. Żadnego „dla turystów””. (s. 234)

to – przykro mi – ale nie uniknie bycia jednym z nich. 

Czytając o przeprawie przez Sepik, od razu przypomniałam sobie film „Cannibal Tours” Dennisa O’Rourke, który zrecenzowałam tutaj. Ciekawa jestem czy P. Zgrzebnicki zapoznał się z nim przed wyjazdem. Zakładam, że nie – i wielka szkoda. Dla przypomnienia, w filmie „Cannibal Tours”, zrealizowanym w 1988 roku, możemy towarzyszyć europejskim i amerykańskim turystom odwiedzającym wioski nad brzegiem rzeki Sepik. Film O'Rourke porusza wiele istotnych tematów, które do dziś są analizowane przez badaczy turystyki. Obraz relacji między zachodnimi turystami i światem „egzotycznym”, który został specjalnie dla nich skonstruowany, jest niepokojący i skłania do refleksji. Film powstał prawie trzydzieści lat temu, jednak – zwłaszcza po lekturze książki P. Zgrzebnickiego – mam wrażenie, że niektóre zachowania, które dostrzegamy w filmie, wciąż można zauważyć wśród współczesnych turystów.

„Gdy wyszliśmy na zewnątrz, na brzegu pasa tanecznego ustawiło się̨ w rzędzie mnóstwo ludzi i każdy położył przed sobą coś, co chciał wymienić na pieniądze. Wszyscy zachowywali się bardzo grzecznie – nikt nie krzyczał, niczego nie zachwalał, nie wciskał na siłę swojej oferty. Wyglądało to tak, jakby ludzie nie znający jeszcze handlu, dopiero się go uczyli, na razie naśladując jedynie formę: położyli u swych stóp towar, ale ich twarze sprawiały wrażenie zagubionych i niepewnych. Ta bezradność była dla mnie szczerze przejmująca. Miałem świadomość, że widzę społeczność, która zna handel w jego pierwotnym sensie od dawna, a wymiana towarów i usług jest dla nich czymś naturalnym. Ale wymiana na pieniądze, z białym przedstawicielem zza morza, zainteresowanym nie sago ani świniami, ale wyrobem świętym, tabu, esencją tożsamości kulturowej i narzędziem kontaktu z przodkami, to zupełna nowość. Być może ci ludzie przeżywali nawet jakiś wewnętrzny konflikt: czy handel takimi przedmiotami jest właściwy i czy nie sprowadzi na nich jakiegoś nieszczęścia? Prawdopodobnie to tylko moje fantazje, lecz w tych skonsternowanych twarzach było chyba coś więcej niż zwykła nieśmiałość”. (s. 304)

„Zupełna nowość”? Doprawdy? Pieniądze pojawiły się na Nowej Gwinei wraz z przybyciem Białych, podobnie jak handel. Artefakty należące do Papuasów dawniej były zwyczajnie kradzione (tudzież – jak kto woli – wymieniane za bezcen), żeby wzbogacić kolekcje europejskich muzeów i indywidualnych kolekcjonerów „egzotycznych zdobyczy”. Współcześnie, sprzedawanie lokalnych dzieł sztuki pozwala Papuasom na zarobek, bo – jak zresztą możemy usłyszeć oglądając film „Cannibal Tours” – oni też potrzebują pieniędzy, np. na zakup odzieży czy przedmiotów szkolnych dla swoich dzieci.

Autor książki przyjechał do PNG z wyobrażeniem człowieka pierwotnego, żyjącego w harmonii z naturą, a w swoim reportażu bez przerwy idealizuje obraz „prymitywnego” Innego. Jest to wyraz poszukiwania czegoś utraconego w kulturze Zachodu, tęsknota za „autentycznością”.

„Co stanie z Papuą-Nową Gwineą? Nie wiem, ale z pewnością to autentyczne, co jeszcze dziś można spotkać, nie przetrwa próby czasu. To chyba ostatni moment, aby stanąć twarzą w twarz z takim człowiekiem, jakim był przed tysiącami lat. By pobyć choć chwilę w dawnych czasach, spotkać społeczności nieznające współczesnego handlu, miary czasu, odległości, własności, żyjące jedynie plemienną wspólnotą i wierzące w to, że świat kończy się za najbliższymi górami. (…) czas dzikich ludzi odchodzi już w przeszłość. Wraz z nim cześć kolorytu, bogactwa i różnorodności ich kultur. Do historii odchodzi barwny kalejdoskop wierzeń, zwyczajów i myśli. Część nas samych zarazem”. (s. 339-340)

„Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei” to książka ciekawa i dająca ogólny obraz tego, jak wygląda życie w tym melanezyjskim kraju współcześnie. Warto mieć jednak na uwadze europejski punkt widzenia autora przedstawiającego swoje spostrzeżenia. „Koniec świata”, „kraj cywilizacyjnie zacofany”, „dzikie, pierwotne plemiona”… Niektóre opisy w książce uważam za niesprawiedliwe uproszczenia i nachalną egzotyzację, a użycie wyrażeń „prymitywne kultury”, czy „kraj (…) cywilizacyjnie zacofany” za stygmatyzujące, obraźliwe i powielające stereotypy. Oczywistym jest, że Papua-Nowa Gwinea jest na innym etapie rozwoju niż „przebojowe” kraje Zachodu, jednak nie powinno to deprecjonować kapitału odmienności, zarówno Papui, jak i jej mieszkańców. Dobrze wiem, że egzotyka świetnie się sprzedaje, jednak od Autora reportażu, który dodatkowo został zrecenzowany przez znanego polskiego antropologa, oczekiwałabym przywiązania większej wagi do zastosowanego w opisach języka.

KUP TĘ KSIĄŻKĘ

Spędzając niemal rok na jednej z Melanezyjskich wysp, dowiaduję się wiele nie tylko o społecznościach, wśród których przebywam, ale także o sobie. Uczę się przede wszystkim pokory i tego, że będąc tutaj warto zdjąć nasze europejskie „okulary”. Bez tego niemożliwym staje się (z)rozumienie otaczającej rzeczywistość. I do tego zachęcam wszystkich, nie tylko tych podróżujących „tam gdzie kończy się świat”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz