Wpisy

Świat jest mały!


We wrześniu zeszłego roku dostałam bardzo miłą wiadomość od Szymona (prowadzącego bloga Kawał świata). Pisał z pozdrowieniami od mera wioski Bourail, gdzie prowadzę badania. Szymon dotarł tam wraz ze swoją żoną Agnieszką w czasie podróży poślubnej po wyspach Pacyfiku.


Jak widać świat jest mały! Polacy nie za często odwiedzają Nową Kaledonię, a dzięki Internetowi bardzo łatwo można się odnaleźć, więc korespondencja, a potem spotkanie z Agnieszką i Szymonem sprawiło mi wielką radość! W jednej z wiadomości Szymon zapytał, czy nie wybieram się z powrotem na Nową Kaledonię, bo mają tam jedną sprawę do załatwienia i chcieli mnie prosić o pomoc. Bardzo mnie zaciekawiła ta tajemnicza misja do wykonania, więc poprosiłam Szymona, żeby opisał dokładniej, o co chodzi! 

Może to brzmieć naiwnie i magicznie, ale cała historia zaczęła się od znalezienia w Numei sporej sumy franków pacyficznych. Leżały na trawie przy chodniku. Stwierdziliśmy, że skoro je znaleźliśmy to chcielibyśmy je wykorzystać na dobry cel, najlepiej jakby pomóc miejscowej ludności - żeby pieniądze tam zostały. Jakiś tydzień później byliśmy na południowo-wschodnim wybrzeżu, dokładniej na Mahamat beach, w miejscu, gdzie odbyła się pierwsza katolicka msza w NC. Tam zapytałem młodego chłopaka łowiącego ryby czy możemy siedzieć na plaży, mając na uwadze cotume i te zwyczaje przy wchodzeniu na cudzy teren. Chłopak nam pozwolił i siedzieliśmy sobie popołudniu na plaży. Wieczorem przeszedł do nas i się przyglądał, i zagadywał. Był bardzo ciekawy - wszystko co mieliśmy go interesowało - palnik, kindle, aparat. Dotychczas widział zapewne tylko to co było na wsi. Wieczorem pokazał, że możemy rozbić tam namiot. Ja wyciągnąłem latarkę i on się zachwycił naszą czołówką. Potem pokazałem mu, że jest wodoodporna co wprawiło go w jeszcze większy zachwyt. Powiedział - ja też chcę taką! Wy macie dwie, czy możecie mi dać jedną? Gdy dowiedział się, że latarka kosztuje ponad 200 złotych to widocznie stwierdził, że jak na kaledońskie ceny, to niewiele, a tutaj takiej nie miałby jak dostać... Nie mogłem mu zostawić swojej latarki potrzebnej na dalszą część podróży, więc postanowiłem zrobić użytek ze znalezionych pieniędzy i mu taką wysłać. Bo w sumie jakoś chcieliśmy zwrócić to co znaleźliśmy.

Historia opisana przez Szymona bardzo mnie zaciekawiła. To miłe ze strony Szymona i Agi, że kupując Jeremy’emu latarkę chcą przekazać dalej dobro, którego sami doświadczyli. Szymon podszedł do sprawy na poważnie. Pytał mnie, czy zrobienie takiego prezentu nie zepsuje chłopaka, czy nie chodziło o zwykłe wołanie o pieniądze, czy po prostu był to zwyczajny zachwyt i przedstawiona - bardzo bezpośrednio - prośba o coś, co faktycznie mogłoby się przydać młodemu Kanakowi. 

Zaczęliśmy się zastanawiać jak mu wysłać latarkę - koszt kuriera byłby duży, a poza tym - latarka trafiłaby pewnie do skrzynki na listy zrobionej z kuchenki mikrofalowej, jeśli nie ukradliby przesyłki... (nie wiem czy widziałaś skrzynki na listy na północy - magia). Jeśli zgodzisz się pojechać za Hienghiene do Jeremy i dać mu tę latarkę - problem by się rozwiązał. 

No jasne, że się zgodziłam! Z Agą i Szymonem spotkałam się zimą w Krakowie. Odebrałam latarkę oraz zdjęcia z pobytu na północy i ze spotkania z Jeremy'm, które miałam mu przekazać. Przy okazji wymieniliśmy się naszymi oceanicznymi doświadczeniami (jeśli jesteście ciekawi podróżniczych doświadczeń Agi i Szymona, zajrzyjcie na ich bloga Kawał świata). Latarkę i zdjęcia zapakowałam do plecaka i zabrałam ze sobą w kwietniu na Pacyfik.


Kiedy odwiedziła mnie Mama wybrałyśmy się na jednodniową przejażdżkę po wschodnim wybrzeżu Nowej Kaledonii (Fotograficzną relację z naszej wycieczki znajdziecie tutaj). Bardzo chciałam przy okazji odwiedzić wioskę Jeremy’ego, jednak nie miałam ani jego nazwiska, ani dokładnego adresu. Wiedziałam tylko, że mieszka w okolicach plaży Mahamat, o której wspominał Szymon. Pokazałam zdjęcie Adele, która tego dnia była naszym przewodnikiem i dojeżdżając do Mahamat podjechaliśmy do jej znajomych, żeby – pokazując zdjęcie – dowiedzieć się, gdzie mieszka Jeremy. W kaledońskich wioskach wszyscy się znają, więc bez większych problemów znaleźliśmy dom Jeremy’ego. Jego jednak nie zastaliśmy. Była środa, więc chłopak powinien być w szkole. Tego dnia jednak źle się poczuł i nie pojechał na zajęcia. Chyba siedzenie w domu mu się znudziło, bo poszedł na spacer, nie zabierając telefonu. Jego rodzice byli zaskoczeni naszą niezapowiedzianą wizytą, ale postanowili pomóc nam znaleźć chłopaka. Nie chcąc bezczynnie czekać na rozwój wypadków ruszyłyśmy na obchód po okolicy.

Niedaleko domu Jeremy'ego znajduje się miejsce, w którym odbyła się pierwsza msza na Grande Terre

Jak wróciłyśmy do domu Jeremy’ego, ten czekał na nas zdumiony. Wytłumaczyłam mu, że jestem znajomą Polaków, których spotkał na przełomie lipca i sierpnia zeszłego roku na plaży nieopodal swojego domu. Przekazałam Jeremy’emu zdjęcia przesłane przez Szymona i Agnieszkę. Był bardzo zdziwiony! Najlepsze jednak było jeszcze przed nim! Wyobraźcie sobie minę chłopca, kiedy wyciągnęłam prezent. Na widok czołówki na jego twarzy zagościła radość, która mieszała się z wielkim zaskoczeniem. W wyniku całego zamieszania Jeremy nie wiedział, co powiedzieć. Nie musiał jednak nic mówić. Szczery uśmiech, który pojawił się na jego twarzy znaczył więcej, niż wypowiedziane słowa! Wykonanie tej małej misji sprawiło mi pewnie tyle samo radości, co czołówka Jeremy’emu. Uwielbiam takie niezwykłe spotkania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz