Wpisy

Wieczne wakacje! Czyli o blaskach i cieniach pracy pełnoetatowego etnologa


Mam głowę pełną marzeń i odwagę, żeby je spełniać. Jednym z nich było znalezienie takiej pracy, w której będę miała dużą niezależność. Bez szefa, który by stał nade mną i dyrygował moją pracą, bez narzucanej z góry presji i siedzenia po godzinach. Rozpoczęcie kontraktu doktoranckiego we Francji pozwoliło mi częściowo spełnić to marzenie! Mam pierwszą pełnoetatową pracę, która jednocześnie jest kontynuacją studiów. Do tego dużo niezależności, no i przede wszystkim robię to, co sprawia mi wielką przyjemność. Ale... No właśnie o tym "ale" będzie dzisiejszy wpis.


Fot.: T.S.

„Ale masz się super na tej rajskiej Nowej Kaledonii! Masz wakacje marzeń! Zazdroszczę!” - piszą czasem znajomi. Uśmiecham się tylko, dziękuję i nie zaprzeczam. Bo tłumaczenie, że badania terenowe, to nie wakacje, jest trochę jak walka z wiatrakami. No bo jak to możliwe? Przecież jestem w raju! Na tropikalnej wyspie! Od rana do wieczora nie robię nic innego, tylko leżę plackiem na plaży, pluskam w Morzu Koralowym, czytam książki, no i czasem rozmawiam z ludźmi. No po prostu bajka! Aż szkoda będzie wracać do Polski!

Tylko, że codzienność „w terenie” jest zgoła inna.


Faktycznie, pobyt tutaj mogłabym potraktować jak wakacje i robić tylko to, co wymieniłam powyżej. Mogłabym machnąć ręką na badania, a winę zrzucić na trudności, jakie napotykam w terenie i o których wspominam w ramach cyklu Etnolog w terenie. No bo kto mnie sprawdzi? Nikt. Mogłabym. Być może wtedy pobyt na Pacyfiku byłby łatwiejszy i nie dawał by mi tak po dupie. Bo każde trudne doświadczenie w terenie zostaje we mnie jeszcze długo po tym, jak miało miejsce. Rasistowskie docinki? Nieprzyjemne zachowanie? Jestem tylko człowiekiem i niestety takie rzeczy nie spływają po mnie, jak po kaczce. 

Jak wygląda moja codzienność?

Mieszkańcy Nowej Kaledonii żyją w rytmie natury. Budzą się, kiedy wschodzi słońce, a kładą spać o zmierzchu. Kto mnie zna, ten wie, że nie należę do rannych ptaszków. Co gorsza, odkryłam, że łóżka mają podobną siłę przyciągania, bez względu na szerokość geograficzną. Po kilku miesiącach na Pacyfiku mój zegar biologiczny przestawił się i wstaję koło siódmej rano. Do południa (sjesta zaczyna się koło 11h30), staram się spotkać z co najmniej jedną osobą. Przeprowadzam wywiady sformalizowane (takie porządne, podręcznikowe, z włączonym dyktafonem i morzem pytań), a także mnóstwo rozmów nieformalnych. Do każdego spotkania muszę się przygotować. Staram się zdobyć różne informacje o moim rozmówcy, a także przygotować kilka pytań, które pozwolą mi pokierować tematem rozmowy. Wywiady trwają po kilka godzin, a krótkie spotkania zamieniają się czasem w całodzienne dyskusje i poznawanie codzienności moich gospodarzy. Na przykład kilka miesięcy temu w czasie wywiadu mój rozmówca, po kilkunastu minutach rozmowy, zaprosił mnie na ślub swojego syna, a także na spotkania zwyczajowe poprzedzające ceremonię zaślubin. Udział w tym wydarzeniu był nie tylko ciekawym doświadczeniem kulturowym, ale także niesamowitym przeżyciem! 

Ceremonia gestu zwyczajowego w czasie tradycyjnego ślubu Kanaków

Po spotkaniach, po powrocie do domu czeka mnie dalsza praca. Porządkuję materiały, zgrywam nagrania, uzupełniam dziennik z badań terenowych. Zeszyt, w którym każdego dnia notuję, to co się wydarzyło, stanowi ważną część materiału zebranego w czasie badań terenowych. Zapisywanie informacji, czasem wydawałoby się błahych i nieistotnych, nadaje kolorytu pozyskanym danym i pozwala w czasie późniejszej analizy lepiej usytuować wydarzenia w czasie. Przygotowuję się także do następnych wywiadów i staram się umówić na kolejne spotkania, co nie zawsze jest łatwe. Bardzo często spotkania są nagle anulowane i już przestałam liczyć te, które się nie odbyły, bo inaczej popadłabym we frustrację. 

Kiedy jestem w Numei dnie spędzam w archiwach, gdzie dogrzebuję się do różnych dokumentów, które będą uzupełniały moje analizy. Mam ponad tysiąc zdjęć różnych materiałów archiwalnych i z jednej strony już nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za ich analizę, z drugiej przeraża mnie ilość zebranego materiału!

Post udostępniony przez Karolina Kania (@ethnopassion)

Po długich, wypełnionych zadaniami dniach, padam na twarz. Pewnie zastanawiacie się czym się tak zmęczyłam w tym raju ;) W czasie wywiadów muszę być skoncentrowana, żeby uzyskać jak najwięcej cennych informacji. Wszyscy mówią po francusku, jednak dla Kanaków jest to często tylko jeden z 2-3 języków, którymi się posługują, więc nie zawsze mówią wyraźnie i (przynajmniej dla mnie) zrozumiale. Dodajmy do tego obcowanie z nową kulturą, gdzie wszystko jest inne od tego, co znamy z naszej polskiej, czy nawet europejskiej codzienności, no i przysłuchiwanie się lokalsom rozmawiającym w kunie, drehu, czy nengone (na Nowej Kaledonii jest 28 języków!)…. Ani się obejrzałam, a mój pobytu tutaj powoli dobiega końca!

Doktorantka na kontrakcie - czyli etno-freelance 

Kiedy rozważałam ubieganie się o kontrakt doktorancki we Francji, myślałam sobie, że doktoranci pracujący na kontrakcie mają się jak pączki w maśle. Co miesiąc na konto wpływa pensja, a oni mogą robić, co chcą i kiedy chcą. Do tego nikt nie stoi nad nimi i nie mówi, co mają zrobić, a czego nie. Okazało się, że faktycznie, jest to jeden z plusów pracy badawczej już na poziomie przygotowań do doktoratu. Nikt jednak nie powiedział mi o drugiej stronie medalu. Bo z pewną niezależnością, jaką daje mi kontrakt doktorancki, wiąże się także duża odpowiedzialność. Moim bezpośrednim przełożonym jest mój promotor, jednak daje on wszystkim swoim doktorantom dużo swobody, w związku z czym to od nas zależy, jak poprowadzimy naszą pracę. Samodyscyplina to słowo-przekleństwo, z którym musiałam się „zakolegować”. Sama planuję swoją pracę i swoje działania, zarówno tutaj w Kaledonii, jak i wtedy, kiedy jestem w Polsce/Francji. Będąc w Europie muszę znaleźć złoty środek między zajęciami, na które chodzę, pracą nad materiałem badawczym, a innymi uczelnianymi zobowiązaniami. Nie ma nikogo, kto by mi powiedział jak się zorganizować, kto by zmotywował do pracy, chociażby poprzez nałożenie jakiegoś deadline’u, albo chociaż ustanowienie jakichś punktów zaczepienia. Takimi punktami były kolejne sesje egzaminacyjne w czasie studiów licencjackich i magisterskich. Teraz jedynym odnośnikiem jest dla mnie połowa czerwca 2018 roku, kiedy będę musiała przedstawić w Paryżu postępy w przygotowaniach pracy doktorskiej. Jak się zorganizuję, żeby do tego czasu mieć już solidny plan pracy i rozwiniętą część problematyczną, to już mój problem.


Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo wciąż wielu osobom wydaje się, że doktoranci to szczęśliwi bezrobotni, żerujący na biednych rodzicach, bujający w obłokach i uciekający od zapracowanej rzeczywistości. Otóż praca nad doktoratem to właśnie PRACA. I tym bardziej podziwiam wszystkich polskich doktorantów, którzy - nie mając stypendium - muszą dodatkowo pracować na etacie. Chylę czoła przed tymi, którzy dają radę pogodzić pozauczelniane życie zawodowe z pracą naukową. Ja mam to szczęście, że przez trzy lata mogę skupić się wyłącznie na doktoracie. I za to francuskim podatnikom wielkie merci!

Dostaję stypendium doktoranckie, które jest wówczas - zapewne nadal - źródłem gorzkiego dowcipu: czym różni się doktorant od balkonu? Balkon utrzyma rodzinę.

Michał Rusinek: Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz