Podróżowanie, częste przemieszczanie się, wyjazd z ograniczoną ilością miejsca w walizce daje nam możliwość sprawdzenia w praktyce idei minimalizmu i slow fashion. Będąc w domu, jestem otoczona masą przedmiotów, z których nie korzystam. Wyjeżdżając na osiem miesięcy na Nową Kaledonię, zabrałam ze sobą tylko to, czego naprawdę potrzebowałam, co miało mi się przydać i z czego korzystałam. Jako że ceny na Nowej Kaledonii są horrendalne, postanowiłam w czasie pobytu ograniczyć wszelkie zakupy do minimum. Rzuciłam sobie również wyzwanie niekupowania ubrań. Co mi dały te doświadczenia?
Początkiem zeszłego roku, przygotowując się do ośmiomiesięcznego pobytu na Południowym Pacyfiku, stanęłam przed wyzwaniem spakowania się do jednego plecaka. Spakowania się tak, żeby niczego mi nie brakowało i żeby jednocześnie, poza moimi rzeczami, zmieściły się w nim prezenty dla moich kaledońskich rodzin goszczących i przyjaciół (które zajęły jakąś połowę bagażu). Życie w tropikach ma ten plus, że pogoda jest - dosłownie - tropikalna. W planach miałam jednak wypad do Nowej Zelandii, w której zaczynała się zima, no i powrót do Polski w zimnym grudniu. Pakowane rzeczy ograniczyłam więc do minimum, godząc się z tym, że nie będę miała zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o dress code i przez te osiem miesięcy „wycioram” zabrane ubrania do granic możliwości. Okazało się, że wszystko, co zabrałam na Pacyfik, nie tylko bardzo mi się przydało, ale też w zupełności wystarczyło do codziennego życia.
Moja ulubiona sukienka, złowiona kilka lat temu w cieszyńskim "grzeboku" i znoszona na Nowej Kaledonii do granic możliwości |
Wyzwanie i moja Capsule Suitcase
Przed wyruszeniem na Pacyfik zainteresowałam się ideą slow fashion, a także odpowiedzialną modą. Wyjeżdżając z Polski podjęłam decyzję, że do końca roku nie będę kupowała nowych ubrań. Był luty, to oznaczało niemal rok bez zakupów.Mijały tygodnie, a ja dzielnie trwałam w moim postanowieniu. Opieranie się sklepowym witrynom okazało się całkiem łatwe, zwłaszcza kiedy patrzyłam na kaledońskie ceny, które są dwa-trzy razy wyższe niż we Francji. Co więcej na Nowej Kaledonii nie ma galerii handlowych, a sklepy ubraniowe w centrum Numei - kaledońskiej stolicy - omijałam szerokim łukiem. Złamałam się tylko dwa razy - kupując na pamiątkę skarpetki z wełny merynosa w Nowej Zelandii (przydały się w czasie kaledońskiej zimy, kiedy temperatura spadała do mroźnych 13 stopni!) i dwa t-shirty w ciucholandzie na Vanuatu.
Rzucając sobie wyzwanie związane z niekupowaniem nowych ubrań dałam sobie możliwość nie tylko odpoczęcia od zakupów, ale przede wszystkim zastanowienia się jakie faktycznie mam potrzeby, co naprawdę lubię, co jest dla mnie ważne.
Chodzenie przez osiem miesięcy non stop w tych samych ciuchach wcale nie było tak uciążliwe, jak myślałam, wręcz ułatwiało życie, bo rano nie traciłam czasu na zastanawianie się "co dziś ubrać". Przez ostatnie pół roku również miałam ograniczone możliwości, jeśli chodzi o garderobę, bo będąc zazwyczaj w drodze z podręcznym bagażem, zabierałam niewielką liczbę ubrań, dobrze pasujących do siebie, tworzących spójną całość. Jest to zgodne z ideą capsule wardrobe (szafa kapsułkowa), o której więcej możecie przeczytać u Kasi z bloga Simplicte. Chociaż w moim przypadku bardziej pasuje określenie Capsule Suitcase.
Zakupowy eksperyment uświadomił mi również, że raczej nigdy nie miałam problemów z kupowaniem: nie miałam skłonności do kompulsywnych zakupów, nie nagradzałam się zakupami za osiągnięcia, czy nie chodziłam na zakupy, żeby wynagrodzić sobie porażki i smutki. Może dlatego nie zauważyłam, kiedy upłynęły te miesiące bez kupowania. Od zawsze uwielbiałam jednak ciucholandy i myślę, że to właśnie w nich wpadałam w zakupową pułapkę, kupując często ubrania, które nie do końca mi pasowały (były za duże, miały jakiś defekt, albo nie do końca mi się podobały), tylko dlatego, że były tanie, albo miały metkę dobrej marki. No bo przecież "szkoda było nie kupić". Szkoda również, że potem nigdy ich na siebie nie włożyłam.
Zakupowy eksperyment uświadomił mi również, że raczej nigdy nie miałam problemów z kupowaniem: nie miałam skłonności do kompulsywnych zakupów, nie nagradzałam się zakupami za osiągnięcia, czy nie chodziłam na zakupy, żeby wynagrodzić sobie porażki i smutki. Może dlatego nie zauważyłam, kiedy upłynęły te miesiące bez kupowania. Od zawsze uwielbiałam jednak ciucholandy i myślę, że to właśnie w nich wpadałam w zakupową pułapkę, kupując często ubrania, które nie do końca mi pasowały (były za duże, miały jakiś defekt, albo nie do końca mi się podobały), tylko dlatego, że były tanie, albo miały metkę dobrej marki. No bo przecież "szkoda było nie kupić". Szkoda również, że potem nigdy ich na siebie nie włożyłam.
Świadomie i po polsku
Po powrocie z Nowej Kaledonii zrobiłam konkretny przegląd szafy. Część rzeczy oddałam do domu samotnej matki, część - zniszczonych i do niczego się nie nadających - wyrzuciłam. Uzupełniając garderobę postanowiłam bardziej świadomie podejść do zakupów. Przede wszystkim zainteresowałam się polskimi firmami odzieżowymi (By Insomnia, KOKOworld czy Risk Made in Warsaw). Już wcześniej, kupując prezenty, które zabierałam ze sobą na Pacyfik, zwracałam uwagę na to, żeby były to polskie produkty. Bardzo często osobiście znałam twórców, takich jak Ania prowadząca Z miłości do ludowości, u której od czterech lat składam zamówienia na haftowane materiały, które wręczam moim gospodarzom robiąc gest zwyczajowy.Kupując nowe ubrania, zawsze zwracałam uwagę na jakość, tym razem chciałam też wiedzieć, gdzie są produkowane, przez kogo i w jaki sposób. Bardzo bliskie stały mi się wartości, wokół których została zbudowana polska marka KOKOworld:
"KOKOworld powstało z miłości do podróży i idei sprawiedliwego handlu. Z połączenia pasji do innych kultur, odległych zakątków oraz wiary, że drobnymi krokami możemy zmieniać świat. Dlatego jednym z głównych filarów KOKOworld jest sprawiedliwy handel (fair trade) czyli partnerstwo handlowe, oparte na uczciwości, dialogu, przejrzystości i szacunku dla współpracowników".
KOKOworld łączy rękodzielników z Polski z rękodzielnikami z różnych zakątków świata, a eleganckie ubrania charakteryzują - uwielbiane przeze mnie - etnomotywy. Zakochałam się zwłaszcza w przecudnej spódnicy z indonezyjskiego batiku Rangrang. Powstaje on w wyniku połączenia dwóch tradycyjnych metod - cap (stemplowanie woskiem) i tulis (pisanie woskiem). Lubię, jeśli ubrania wyrażają moją osobowość. Te z KOKOworld nadają się do tego idealnie ❤ Co więcej, wybierając ubrania z tej firmy wiem, że zostały stworzone w odpowiedzialny i etyczny sposób. Tym razem - podążając za ideą less is more (mniej znaczy więcej) - postanowiłam postawić na jakość, a nie ilość. Do czego i Was zachęcam!
Wpis powstał we współpracy z marką KOKOworld. Wszystkie opinie są - jak zawsze - niezależne i należą do mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz