Długie plaże z białym piaskiem, piękny kolor wód Oceanu Indyjskiego, mieniący się różnymi odcieniami błękitu, szafiru, grantu, bujna natura, z wieloma gatunkami endemicznymi zarówno roślin, jak i zwierząt. Taki krajobraz można bez dwóch zdań wpisać do kategorii "raj na Ziemi". Do tego raju biura podróży oferują wycieczki na tydzień, dwa i więcej, jednak ceny takich pobytów zaczynają się od 5 tysięcy zł. Czego zatem backpackerzy szukają w miejscu egzotycznym, jednak drogim, wybieranym przede wszystkim przez turystów wyjeżdżających na zorganizowane wycieczki?
Już wielokrotnie można było znaleźć promocje linii lotniczych Air Berlin czy Emirates, które proponowały loty z Polski na Seszele za około 2 tysiące zł. Na taką okazję skusiło się wielu takich podróżników, którzy zazwyczaj stronią od miejsc przyciągających turystów wybierających pobyty zorganizowane przez biura podróży. Ja lot na Seszele połączyłam z wyprawą na badania terenowe na francuską wyspę Reunion. Korzystając z promocji linii lotniczych Air Austral udało nam się kupić bilety z opcją multi-destination (dopłacając 150€ do biletu na Reunion mogłyśmy wybrać dodatkowy kierunek spośród Mauritiusu, Mayotte, Madagaskaru i Seszeli). Tydzień na Seszelach to niewiele, jednak udało nam się zwiedzić dwie wyspy – największą Mahé i czwartą pod względem wielkości – La Digue.
Na Seszelach nie ma czegoś takiego jak hostel, schronisko, pole campingowe. W jaki sposób ma zatem poradzić sobie backacker, który z reguły wybiera tanie spanie? Co gorsza, na niewiele zdaje się poszukiwanie CouchSurferów. W prawdzie jest kilka osób zarejestrowanych na tym portalu, jednak poza dwoma dziewczynami (jedna z Nowej Zelandii, druga z Francji), nikt nie odpowiedział na wysłane przez nas zapytania o nocleg.
Już na lotnisku trzeba przedstawić dokument potwierdzający gdzie jest się zakwaterowanym na Seszelach. Jess – nasza CouchSurferka, wysłała nam list potwierdzający, że zostajemy u niej. Jako że na trzy noce, które planowałyśmy spędzić na La Digue, znalazłyśmy najtańszy hotel z możliwych (30 euro od osoby za nocleg ze śniadaniem), miałyśmy też potwierdzenie od właścicieli hotelu.
Połowa lutego. Lot z Reunionu na Seszele zajmuje niewiele ponad dwie godziny. W prawie pustym samolocie szybko zasypiamy, żeby obudzić się przy lądowaniu i móc podziwiać granitowe skały budujące wyspę Mahé, na której lądujemy. Udało nam się przekroczyć granicę, a w naszych paszportach pojawiły się niespotykane pieczątki w formie coco de mer (owoc endemicznej palmy rosnącej na wyspach Seszeli). Po odebraniu bagaży kierujemy się w stronę przystanku autobusowego. Jest ciepło, w końcu jesteśmy niedaleko równika. Temperatura dochodzi do 30 stopni, ale powietrze jest przyjemniejsze niż na Reunionie. Jedna z pracownic lotniska mówi nam, że z plecakami nie możemy jechać autobusem do oddalonej o 8 kilometrów Victorii (stolicy Seszeli) i powinnyśmy wziąć taksówkę. Absurd? Nie zraża nas to. Dochodzimy do przystanku i próbuję łapać stopa. Po pięciu minutach podjeżdża autobus. Wsiadamy. Kupujemy bilety za 5 rupii (SCR) i zajmujemy stojące miejsca. 5 SCR to niewiele ponad złotówka; na Seszelach wszędzie, bez względu na dystans i kierunek podróży niebieskimi autobusami, płaci się za bilet 5 SCR. Po chwili, kiedy kierowca rusza i rozpędza się do niebezpiecznej prędkości, nasze ręce silnie trzymają się drążków i pobliskich foteli. Kto mu dał prawo jazdy?! Kilkunastokilogramowe plecaki na naszych plecach sprawiają, że zastanawiamy się kiedy zaliczymy upadek i zostaniemy przygniecione przez nasze toboły, albo po prostu wylecimy przez przednią szybę autobusu, kiedy prowadzący po raz kolejny nagle zwolni lub zupełnie się zatrzyma na wąskiej drodze, żeby przepuścić jadący z naprzeciwka samochód. W końcu dojeżdżamy do Victorii. Przeżyłyśmy (tym razem!).
Przystanek Victoria
Victoria to stolica Seszeli, leżąca na północnym-wchodzie Mahé - największej wyspy archipelagu, zamieszkałej przez ponad 80% Seszelczyków. W samej Victorii mieszka ponad 25 tysięcy mieszkańców. Ministerstwa, uniwersytet, targowisko, port, z którego wypływają statki na okoliczne wyspy, banki, firmy - Victoria jest niewątpliwie administracyjnym i handlowym centrum wyspy. Od razu rzucają nam się w oczy mieszkańcy wyspy ubrani w uniformy. Kobiety noszą spódnice do kolan i koszule, mężczyźni spodnie w kancik i koszulki polo bądź koszule. Nawet osoby zamiatające (tudzież grabiące) plaże były ubrane w żółto-granatowe uniformy!
Będąc w stolicy trudno nie zauważyć Clock Tower. Na głównym skrzyżowaniu w centrum Victorii stoi miniatura londyńskiego zegara znajdującego się niedaleko Victoria Station (Mały Ben znajdujący się na skrzyżowaniu Vauxhall Bridge Road i Victoria Street w Westminster w Londynie). Jest to "pocztówkowe" miejsce Victorii, przy którym wszyscy turyści robią sobie zdjęcie.
W sobotę rano w Victorii odbywa się targ. Uwielbiam takie miejsca! Są dla mnie niejako zwierciadłem lokalnej społeczności. Gwar, krzyki, rozmowy w języku kreolskim, to właśnie tutaj skupia się życie mieszkańców Mahé. Kupujemy przyprawy, herbatę, owoce. Oglądamy pana który patroszy ryby i innych sprzedawców zachęcających do nabycia swoich towarów.
Co zwiedzić na Mahé?
Oczywiście plaże! Są ich dziesiątki, jednak w czasie tak krótkiego pobytu nie sposób zobaczyć je wszystkie. W sobotnie popołudnie wybrałyśmy się na spacer na plażę Anse Major. Wyruszyłyśmy z plaży Beau Vallon (koło której mieszkała nasz CouchSurferka) i na piechotę doszłyśmy do restauracji/hotelu La Scala. W tym miejscu kończy się droga i będąc zmotoryzowanym trzeba zostawić swój pojazd na małym parkingu i dalej iść pieszo. Po drodze mijałyśmy dziwne zabudowania, jak ten nieczynny już hotel, który kiedyś musiał cieszyć się popularnością i kilkoma gwiazdkami. Dzisiaj pozostały ruiny, opuszczone domki-pokoje hotelowe i basen z brudną wodą. Kiedy po godzinie marszu doszłyśmy do Anse Major, okazało się, że na plaży nikogo nie ma. Nie pierwszy i nie ostatni raz miałyśmy plażę tylko dla siebie. Od razu wskoczyłyśmy do wody. Następnego dnia pojechałyśmy na południe wyspy. Odpoczywałyśmy na plażach Fairyland beach – gdzie przez dwie godziny nurkowałyśmy podziwiając kolorowe rybki. Po raz kolejny plaża była tylko dla nas; Anse Takamaka – tutaj zatrzymałyśmy się tylko na chwilę w poszukiwaniu... jedzenia; Anse Royale – gdzie zjadłyśmy pyszną obiadokolację; a ostatnią plażą, na której się zatrzymałyśmy było Anse Intendance. Obejrzałyśmy tam przepiękny zachód słońca.
Chodząc po Mahé wielokrotnie docierałyśmy do miejsc, w których bez problemu można by rozbić się „na dziko”, przynajmniej tak nam się wydawało. Nic bardziej mylnego. Wszędzie na wyspie można spotkać policjantów – ich zadaniem jest pilnowanie, żeby nigdzie nie było koczujących podróżników, dbają także o bezpieczeństwo na plażach.
Na Mahé oraz na innych wyspach archipelagu nie znajdziemy hosteli, czy schronisk, w których można by się zatrzymać.
Są za to prywatne małe hotele, prowadzone przez Seszelskie rodziny, a nocleg w takich miejscach jest o wiele tańszy od pobytu w hotelach. Dodatkowo daje możliwość obcowania z lokalną społecznością i kontaktu z kulturą.
Kierunek La Digue
Po trzech dniach spędzonych na Mahé postanowiłyśmy zwiedzić kolejną wyspę Seszeli, czwartą – La Digue. Transport między wyspami zapewniony jest albo przez samoloty i helikoptery, albo przez promy pasażerskie. Są jednak tylko dwie firmy proponujące transfer między wyspami drogą morską, mała konkurencja i bardzo wysokie ceny. Przewoźnik Cat Cocos za trasę między Mahé i Praslin życzy sobie 1060 Rupii, co wynosi jakieś 250 zł, a bilet powrotny kosztuje tyle samo plus trzeba się przemieścić między Praslin i La Digue płacąc około 60 zł w jedną stronę. Znalazłyśmy informację, że statek La Belle Seraphina zajmujący się przewozem Cargo, jeśli ma miejsce na pokładzie, zabiera turystów za jedyne 300 Rupii (75 zł). Wprawdzie podróż trwa dłużej (o półtorej godziny), jednak chcąc obniżyć koszty podróży, to wcale nie jest tak długo.
W poniedziałek rano udałyśmy się do portu w Victorii, skąd miałyśmy popłynąć statkiem na La Digue. W porcie byłyśmy koło 9h rano i po rozmowie z załogą okazało się, że La Belle Seraphina odpływa dopiero koło południa, więc miałyśmy trochę czasu na odpoczynek w cieniu drzew. W tym czasie do portu podjeżdżały kolejne ciężarówki, a mężczyźni przeładowywali towar z samochodów na statki. Czas szybko zleciał i przed południem zajęliśmy miejsca na statku, usadawiając się pośród pustaków, wiader z farbą i skrzynek z owocami. Wszystkie te rzeczy transportowane są na La Digue kilka razy w tygodniu.
La Digue jest tak małą wyspą, że bez problemu można ją przejść na piechotę wzdłuż i wszerz. Tak też zrobiłyśmy. W ten sposób mogłyśmy zobaczyć wszystkie plaże. Wyruszyłyśmy z portu i pierwszą plażą, na której się zatrzymałyśmy było Anse La Reunion. Następnie brzegiem doszłyśmy do Anse Severe po drodze mijając cmentarz. Kolejno przeszłyśmy przez Anse Patates, Anse Grosse Roche, Anse Banane i Anse Fourmis. Kiedy doszłyśmy do Anse Fourmis zaczęła się przygoda. Bo droga, którą dotychczas szłyśmy, skończyła się, a my musiałyśmy się przedostać z plaży Anse Caiman do Anse Cocos. Na naszej drodze były skały, po których wspinałyśmy się, podążając za białymi plamami, które ktoś dobrodusznie namalował dla takich szaleńców jak my. Wspinałyśmy się, zeskakiwałyśmy, podciągałyśmy, aż przestałam czuć ręce. W końcu udało nam się dojść do Anse Cocos, potem kolejno do Petite Anse i Grande Anse.
"Jeśli widziałeś jedną plażę, widziałeś je wszystkie".
Coś takiego powiedział nasz znajomy i długo się nad tym zastanawiałam. Rzeczywiście, w czasie naszego tygodniowego pobytu zwiedziłyśmy dziesiątki plaż, zarówno na Mahé, jak i na La Digue. Od powrotu z Seszeli minął miesiąc, a ja przeglądając zdjęcia łapię się na tym, że już nie pamiętam nazw poszczególnych plaż, na których się zatrzymywaliśmy. Każda plaża miała w sobie coś zachwycającego - piękne skały, na których można się było opalać, albo po prostu siedzieć i czerpać przyjemność z chwili wytchnienia, kolor piasku, wód Oceanu, palmy, pod którymi rozkładaliśmy nasze ręczniki. Oglądam zdjęcia i ciężko mi sobie przypomnieć gdzie dokładnie była ta, czy tamta plaża (na szczęście mam spisany nazwy i charakterystyczne miejsca w moim dzienniku z podróży!). Pamiętam za to te plaże, z którymi się coś wiąże – wspólne nurkowanie, zachód słońca, wypity kokosowy, lokalny rum, który tak nam zasmakował, że przywiozłyśmy z Marion po butelce do domu...
Ostatniego dnia naszego pobytu na La Digue wynajęłyśmy rowery. Jako, że na wyspie prawie nie ma samochodów (poza kilkoma hotelowymi furgonetkami i luksusowymi limuzynami, którymi wożeni są goście pięciogwiazdkowych hoteli), jazda rowerem to prawdziwa przyjemność. Za dobę zapłaciłyśmy 150 rupii, chociaż byłoby taniej, gdybyśmy przed przyjazdem zarezerwowały dwukołowe pojazdy w naszym hotelu (za 5 euro/dzień). Niestety po przyjeździe już się na nie nie załapałyśmy. W czwartek rano, jadąc o 4h30 do portu, żeby złapać nasz statek i wrócić na Mahé, zostawiłyśmy rowery pod wypożyczalnią. Co ciekawe wypożyczając rowery nie dostałyśmy żadnych kłódek, zabezpieczeń. Jak szłyśmy na plażę, rowery zostawiałyśmy wśród kilkudziesięciu innych dwukołowych pojazdów, bez przypięcia. Wróciłyśmy na Mahé także statkiem La Bella Seraphina, jednak statek z La Digue odpływał nieco wcześniej, bo już o 5h00 rano.
Czy Seszele są kierunkiem backpackerskim?
Rząd Seszeli celowo utrudnia rozwój turystyki masowej. Brak tanich miejsc noclegowych, drogie bilety na promy umożliwiające przemieszczenie się między wyspami, na plus trzeba jednak zaliczyć brak olbrzymich betonowych hoteli, tłumów turystów, brudnych plaż. Pomimo utrudnień, zaprawiony podróżnik nawet w niesprzyjających do backpackerskich podróży okolicznościach sobie poradzi, obniżając koszty wyjazdu do minimum. Na pewno warto, bo Seszele to wciąż miejsce broniące się przed masową turystyką, a to co można zastać na wyspach archipelagu warte jest swojej, czasami wysokiej, ceny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz